Nadciąga zmrok. Granatowoczarne niebo rozbłyska się raz za razem, rysując efektowne, świetlne pajęczyny na swym południowym nieboskłonie. Stanowi to niechybny zwiastun ponurych pomruków przeszywających atmosferę dobrych kilka sekund później. Burza jest blisko. Wiem, że należy wracać, tym bardziej że znajduję się na szczycie wzgórza Pachatata (z języka keczua: Ojciec Ziemia), najwyższego wierzchołka wyspy Amantani, a najbliższa osada mieszkalna oddalona jest o minimum godzinę drogi. Poprawiam zamek w kurtce, nasuwam kaptur na głowę po czym gwałtownie nachylam się, aby poprawić rozwiązane sznurowadło. Nie przyzwyczajony do przebywania na dużych wysokościach szybko tego żałuję. Momentalnie zawęża mi się pole widzenia, dostrzegam mroczki przed oczami, a głowa zaczyna uciekać w niekontrolowany sposób. Przez chwilę mam wrażenie, że całkowicie straciłem orientację. Kilka głębokich oddechów rzadkiego i subiektywnie pustego powietrza sprawia, że dochodzę do siebie, a ja uświadamiam sobie, że w takich warunkach każdy ruch musi być spokojny i przemyślany.
Amantani to chyba najbardziej osobliwa wyspa na jakiej miałem okazję przebywać. Zacznijmy od tego, że położona jest na jeziorze Titicaca. Wszyscy je znają. Położone na granicy Peru i Boliwii słynie z tego, że jest najwyżej położonym jeziorem żeglownym na świecie. Wysokość jego lustra znajduje się 3812 metrów nad poziomem morza. To tak jak gdyby statki pływały na wysokości alpejskich szczytów. Totalna abstrakcja. Lokalizacja Amantani co rusz przywołuje porównania do podobnie niedostępnej i odizolowanej od reszty świata wysepki skarbów hrabiego Monte Christo. Aby dotrzeć do jej brzegu należy wybrać się w trzygodzinny rejs z okolicznego Puno, głównego peruwiańskiego portu obsługującego jezioro. Sama wyspa jest nisko zurbanizowana, brak na niej jakiejkolwiek infrastruktury hotelowej, a jej jedynymi mieszkańcami jest rodowity lud Keczua.
Przemili, autentyczni autochtoni trudnią się głównie uprawą zbóż i chowem zwierząt. W ostatnich latach powoli jednak się to zmienia, a turystyka zaczyna stanowić coraz większą gałąź lokalnej gospodarki. Istnieje możliwość zorganizowania noclegu w tradycyjnym domu indiańskiego plemienia. Żądni wrażeń turyści dzieleni są w kameralne, 2-3 osobowe grupki i przydzielane pod opiekę kolejnym rodzinom, przez co komercyjny aspekt tego przedsięwzięcia jest sprytnie zamaskowany.
Droga w dół znajdującego się na wysokości 4130m wzgórza mija nadspodziewanie bezproblemowo. Wytyczony szlak stanowi sporej szerokości ścieżka z której przez cały czas rozpościera się piękny, choć surowy widok na otaczające wzgórza oblane wokół ogromnym jeziorem. Mijane co jakiś czas naprędce sklecone kramy z lokalną odzieżą przykuwają wzrok wielobarwnymi i wymyślnymi wzorami ubrań. Keczuańskie babcinki z dumą prezentują gamę pieczołowicie wytkanych szali, wełnianych swetrów a’la Kononowicz, a także klasycznych, peruwiańskich nakryć głowy z frędzelkami. Nie jestem pewien dlaczego wciąż tkwią na swych stanowiskach. Czy nadchodząca burza i zapadający zmrok nie robi na nich żadnego wrażenia, czy też przeważa chęć zysku na ostatnich tego dnia potencjalnych klientach?
– Cuanto es? – pytam o cenę, wskazując na tradycyjną wełnianą czapkę typu „Słońce Peru”.
– Cincuenta soles – pada odpowiedź.
Chcemy wspomóc lokalną gospodarkę, jednak cena wydaje nam się odrobinę wygórowana (50 soli to około 55 zł). Wytaczam cały arsenał kilkudziesięciu znanych mi hiszpańskich słów i przystępuję do negocjacji. Szybko dochodzimy do porozumienia i po chwili stajemy się posiadaczami dwóch fikuśnych czapeczek.
Do wioski docieramy w chwili, gdy pierwsza kropla deszczu uderza o ziemię. Z ustalonego miejsca charakterystycznego placyku odbiera nas gospodarz rodziny u której spędzimy noc. Choć prowadzi nas już w całkowitej ciemności, droga do chatki byłaby zagmatwana nawet za dnia. W narastającym deszczu przechodzimy przez wąskie przesmyki między budynkami, prowizoryczne ścieżki wytyczone między krzakiem, a kamieniem, aż wreszcie polny trakt prowadzący ostatecznie na podwórko jednej z chatek.

Pomimo bariery językowej skutecznie uniemożliwiającej nawiązanie głębszego dialogu, przemiło spędzamy czas z keczuańską rodziną relaksując się i przeżuwając przy tym niespiesznie liście koki. Liście pomagają w adaptacji na dużych wysokościach i zwalczają objawy choroby wysokościowej. Chociaż nielegalne w Polsce, zawierają znikome ilości kokainy i nie wywołują żadnych związanych z nią doznań i skutków ubocznych. Ponoć liście koki podaje się na wysokościach nawet dzieciom. „Dziecko nie płacze w nocy jeśli dostanie swoją porcję liści koki” – uważają niektórzy. Przygotowanie porcji polega na owinięciu garści listków wokół kawałka cukru wielkości groszku. Wszystko po to, by nadać całości smak. Same w sobie liście… smakują jak liście. Obwinięte wokół cukru zawiniątko pakuje się pod dziąsła. Wbrew obiegowej opinii liści nie powinno się przeżuwać. Trzymane pod policzkiem liście w sposób naturalny nasiąkają śliną, stopniowo uwalniając swe właściwości.

Zmęczeni całodniowymi wrażeniami przymykamy oko na spartańskie warunki. Choć w nocy temperatura spada do kilku stopni, w domkach nie ma ogrzewania. Co więcej, toaleta dostępna jest tylko w przy podwórkowym wychodku, a zimna woda w podstawionym wiadrze. Nie przeszkadza mi to w ogóle. Cieszę się, że mam okazję na własnej skórze przekonać się w jakich warunkach żyją tubylcy, a zarazem docenić to, co się ma się na co dzień.

Poranek budzi nas pięknym słońcem. Po śniadaniu oglądamy gospodarstwo i doceniamy prostotę życia tutejszej ludności. Lud Keczua pozbawiony jest dostępu do cywilizacji, ba, niejednokrotnie brakuje nawet dostępu do bieżącej wody. Nie wpływa to jednak w żaden sposób na ich poziom szczęścia.
Zostajemy odprowadzeni do przystani, po czym dziękujemy za gościnę i udajemy się w dalszą podróż. Wiemy już, że wizyta u rodziny Indian Keczua na długo zapadnie w naszej pamięci.
1 Comment
Natalia
Październik 20, 2019 @ 05:25
Cześć wielkie dzięki za wpis !