– Imam Chomejni! – donośny komunikat wydobywający się z głośnika sygnalizuje, że metro zbliża się do stacji. Rozglądam się dookoła. Stojący obok ludzie zaczynają kierować się w stronę wyjścia. Na próżno szukać wśród nich kobiet. W większości wagonów kobieta nie może podróżować samodzielnie bez spokrewnionego z nią towarzysza. Jest to prawnie zabronione. Dla tych jadących w pojedynkę wydzielono jeden wagon „żeński”, znajdujący się na końcu składu. Przypomina mi to, gdzie się właściwie znajduję. Teheran, serce Iranu. Stolica państwa zaliczanego przez Stany Zjednoczone do krajów „Osi Zła”. Kraj, w którym obowiązuje pełny szariat. Za brak chusty na głowie kobiety karze się chłostą, za spożycie alkoholu trafia się do więzienia, a za posiadanie narkotyków grozi nawet stryczek. Nie brzmi to jak wymarzone miejsce do spędzenia wakacji. Normalni ludzie wybierają Grecję, Hiszpanię lub, jeśli pragną odrobiny egzotyki, Egipt. Świadomy wybór Iranu jako celu podróży w opinii wielu osób kwestionuje moją poczytalność, szczególnie w świetle rosnącego w siłę Państwa Islamskiego, coraz częstszych zamachów terrorystycznych, a także konfliktów trawiących okoliczne kraje Bliskiego Wschodu. Wiedziałem jednak, że Iran jest inny, chociażby ze względu na fakt, że w zdecydowanej większości zamieszkują go Persowie – nacja diametralnie odmienna kulturowo od Arabów.
– Welcome to Iran! – zagaja nienaganną angielszczyzną starszy mężczyzna i dosiada się na wolnym miejscu obok. Obracam głowę w jego stronę i zaczynamy luźną pogawędkę.
O Iranie nie można napisać bez wpisania go w geopolityczny kontekst i wiedzy o trudnej historii. Problem tkwił w tym, że nigdy specjalnie nie przepadałem za historią. Tym bardziej irańską. Lekcje w szkole średniej zazwyczaj przeradzały się w dramatyczną walkę z ciężkimi jak ołów powiekami, którą zazwyczaj przegrywałem. Raz nawet w trakcie klasówki. Los tymczasem rzucił mnie do Teheranu. Miasto to nie znajdowało się na szczycie listy miejsc, które chcę zobaczyć. Ba, nie było nawet w jej połowie. Zadecydował impuls wywołany promocją ukraińskich linii lotniczych podsycony zwykłą podróżniczą ciekawością. Wszystko wydarzyło się na tyle szybko, że czułem lekkie zażenowanie z powodu mizernie niskiego poziomu wiedzy o bogatej historii tego kraju sięgającej czasów Starożytnej Persji. Wiedziałem coś o zajęciu ambasady USA i wzięciu zakładników przez rewolucjonistów dzięki filmowi „Operacja Argo” (swoją drogą polecam), jednak moje osobiste skojarzenia z tym krajem odbiegały raczej w stronę Baśni z 1000 i jednej nocy, a także serii gier Prince of Persia. Jeszcze w samolocie próbowałem choć pobieżnie nadrobić te braki zagłębiając się w meandry wielowiekowych, krwawych starć o władzę, politycznych rewolucji i rządów szachów. Wybałuszyłem oczy ze zdumienia czytając o tym, że raptem trzy lata temu CIA po równo 60. latach oficjalnie przyznało się do zaplanowania i przeprowadzenia zamachu stanu przekupując lokalnych polityków i pozbawiając życia setek ludzi nazywając to „aktem polityki zagranicznej USA” w imię swoich politycznych celów. Dotarłem w końcu do Irańskiej Rewolucji Islamskiej z 1979 roku, w wyniku której prozachodnia monarchia została zastąpiona republiką opartą o prawa islamu, a portret ajatollaha Chomejniego – nowego duchowego, ale także świeckiego przywódcy – zawisł w każdym możliwym miejscu od dworców autobusowych po obdrapane ściany małych, przyulicznych sklepików. Uzasadniona nienawiść Irańczyków do Stanów Zjednoczonych, której jednym ze skutków było wspomniane uwięzienie pracowników ambasady USA spowodowało izolację Iranu na arenie międzynarodowej. Oczywiście z upływem lat stosunki z Zachodem się nieco ociepliły, kraj otworzył się też na turystykę, jednak reżim wciąż trwa w najlepsze.

Kiedy mija szok związany z tym, że nowo poznany Irańczyk biegle włada angielskim, rozmowa szybko schodzi na tematy polityczne. Interlokutor ze zdumieniem przysłuchuje się opowieści o stereotypowych wyobrażeniach Iranu w Polsce jako kraju niebezpiecznego i zacofanego, gdzie ludzie mieszkają w domkach z gliny, a przemieszczają się na osłach. Gdy słyszy o tym, że w oczach współczesnej Europy cały Bliski Wschód utożsamiany jest z szeroko rozumianym terroryzmem i Państwem Islamskim, wyraźnie oponuje.
– Arabowie są głupi! – stwierdza, po czym płynnie przechodzimy na temat populacji Iranu, który w zdecydowanej większości zamieszkują Persowie – wyznawcy szyizmu. Tłumaczy, że ilekroć słyszy się o zamachach, okazuje się, że stoją za nimi sunnici. Wymieniamy też poglądy na temat relacji ze Stanami Zjednoczonymi i różnych punktów widzenia na te same kwestie. Dochodzimy do wspólnego wniosku. Zachodnie media kreują jedną wizję postrzegania świata, a polityka to gra interesów – każda strona naciąga fakty i interpretuje rzeczywistość na swoją korzyść. Nie ma na świecie jasnego podziału na „białe” i „czarne”, co usiłują forsować radykałowie zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie barykady. Najbardziej na tym cierpią zwykli, nomen omen, „szarzy” ludzie, których serdeczność przytłacza. Nigdzie na świecie nie widziałem tylu miłych i, co najważniejsze, bezinteresownie nastawionych ludzi, co w Iranie. Jakby na przekór temu wszystkiemu co się o nich mówi, Irańczycy okazują swoją gościnność na każdym kroku ciesząc się na widok każdego turysty, bynajmniej nie z powodu okazji do szybkiego zarobku (jak miałoby to miejsce w przypadku Arabów), co możliwości wspólnego wypicia herbaty, krótkiej wymiany zdań, czy choćby zwykłego uśmiechu i pozdrowienia. Zastanawiam się na ile wynika to z chęci zanegowania opinii pokutującej na ich kraju, a na ile wrodzonej gościnności i wciąż niewielkiej liczbie odwiedzających. Faktem jest jednak, że Iran odwiedzają raczej tylko świadomi podróżnicy, mimo, że to kraj o gigantycznym potencjale turystycznym – nazwa Persja działa na zmysły. Przy odrobinie wysiłku marketingowego branża turystyczna mogłaby niesamowicie wystrzelić w górę, tym bardziej, że Iran ma wiele do zaoferowania. To kraj wspaniałych krajobrazów, a także wielowiekowych budowli i architektury pozwalającej cofnąć się w czasie i obcować z nietkniętym i fascynującym światem Orientu. W obecnych warunkach rozwój turystyki nie jest jednak raczej możliwy. Nie jest to chyba nawet spowodowane panującym reżimem. Przykłady państw takich jak chociażby Kuba pokazuje, że można z powodzeniem nałożyć klosz na turystyczne rejony tworząc specyficzny mikroklimat niemający nic wspólnego z życiem zwykłych ludzi. Być może nawet niefortunne położenie geograficzne byłoby przeszkodą do przeskoczenia. Jednak czarny PR, a także brak możliwości zakupu alkoholu nawet w luksusowych hotelach stanowi skuteczną zaporę przed masowym turystą.

Ponadto sytuacja geopolityczna sprawia, że podróż w te rejony jest również podróżą w czasie w typowo pragmatycznym jej aspekcie. Nie chodzi tu o zacofaną infrastrukturę – teherański system komunikacji i wielopasmowe autostrady przewyższają funkcjonalnością wiele europejskich miast. Ograniczenia dotyczą chociażby braku możliwości płatności kartą – Visa, MasterCard i inne popularne karty firm z siedzibami w USA nie są obsługiwane przez miejscowe bankomaty. Stają się bezużyteczne. Internet – nie dość, że ocenzurowany, dostępny jest jak na lekarstwo. W jednym z odwiedzonych hoteli recepcjonista z namaszczeniem wydzielał kartki jednorazowego i limitowanego skromnym transferem dostępu. W konsekwencji, praktycznie nie ma możliwości rezerwacji czegokolwiek online, co jest pewnym utrudnieniem w trakcie planowania podróży.
Osobnym zagadnieniem pozostają kwestie obyczajowe i ciekawe z socjologicznego punktu widzenia próby nawiązywania relacji damsko-męskich. Co prawda w ostatnich latach się to powoli normuje, jednak wciąż restrykcje dotyczące rozdziału kobiet i mężczyzn sięgają dużo głębiej, niż groteskowa skądinąd separacja w pojazdach komunikacji miejskiej. I tak, wewnątrz autobusu instalowana jest barierka dzieląca pojazd na dwie części, przy czym część „męska” zajmuje zdecydowanie większą powierzchnię. Co więcej, istnieje zakaz jakiegokolwiek kontaktu z niespokrewnioną osobą płci przeciwnej nawet, jeśli miałby się on ograniczyć do prostej wymiany kilku zdań. Absurd, którego nie powstydziliby się mieszkańcy tytusowych Wysp Nonsensu. Młodzi, liberalni mieszkańcy Teheranu znaleźli dość osobliwy sposób na obejście tego problemu. Z racji tego, że dyskoteki, ani puby nie istnieją (przynajmniej oficjalnie), a benzyna jest w cenie wody, formują się w kilkuosobowe grupki i … jeżdżą autem po mieście wypatrując w innych autach potencjalnych partnerek(ów). W przypadku gdy ktoś się komuś spodoba, pojazdy zatrzymują się obok siebie na światłach, a z okna jednego samochodu do drugiego wędruje dyskretnie przekazana karteczka z zapisanym numerem telefonu. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że na takie eskapady samochodowe Iranki starają ubierać się po europejsku, co stanowi pewne wyzwanie pamiętając o narzuconym obowiązku noszenia chusty na głowie i stroju zakrywających całe ciało. Wykazują się na tym polu jednak godną podziwu kreatywnością czego efektem są kolorowe bluzeczki, często obcisłe i podkreślające figurę płaszczyki, połączone z mocnym makijażem i niedbale zarzuconą chustą zalotnie zsuwającą się na sam tył starannie przygotowanej fryzury.
Wracam myślami do metra wsłuchując się w komunikat zapowiadanego przystanku. Dojeżdżamy do stacji na której nasze drogi się rozejdą. Irańczyk usłyszawszy o celu naszej podróży – mieście Isfahan, wyciąga telefon z kieszeni. Proponuje darmowy nocleg u swojego syna. Zapewnia, że syn z chęcią pokaże nam miasto i udostępni miejsca do spania. Zazwyczaj taka propozycja powinna wzbudzić podejrzenia. Jednak nie tu, w Iranie. Chętnie skorzystalibyśmy z gościny, jednak mamy już opłacony nocleg, więc grzecznie dziękujemy. Jeszcze tylko uścisk dłoni i Irańczyk znika w tłumie wysiadających z metra ludzi. Ruszamy w dalszą drogę.