Przeżyć w miejskiej dżungli
Jak dowiedziałem się później, geograficzne centrum miasta to jedna z bardziej zaniedbanych, niebezpiecznych i unikanych przez turystów części Nairobi. Świadomość, że jest się jednymi białymi ludźmi w okolicy rodzi z początku uczucie pewnego dyskomfortu. Kolejne pary kontrastujących z ciemnym ciałem białek oczu wpatrzonych w spacerujących Muzungu wyłaniają się w tempie strzelającego popcornu. Są dosłownie wszędzie. Na drodze, pod ścianami budynków, przy chodniku. Nie zatrzymuję się i unikam bezpośredniej konfrontacji wzrokowej. Nie jestem pewien, czy spojrzenia wyrażają wrogość, zdziwienie, czy może jedynie obojętność. Wolę tego nie weryfikować. Podążam pewnym krokiem przed siebie starając się sprawiać wrażenie człowieka doskonale zdającego sobie sprawę z tego, gdzie idzie. W rzeczywistości wiem, że lada chwila będę zmuszony wyjąć telefon z kieszeni (co z pewnością nie umknie powszechnej uwadze) i zlokalizować się w tej miejskiej dżungli jeśli chcę zdążyć wrócić do hotelu przed zapadnięciem zmroku. A w miejscu znajdującym się praktycznie na samym równiku dzieje się to zaskakująco szybko. Rozpoczyna się wyścig z czasem i absurdalny slalom pomiędzy setkami aut, busików i ludzi zdających poruszać się w sposób całkowicie przypadkowy i pozbawiony jakiejkolwiek logiki. Do uszu dociera kakofonia klaksonów, niezliczonych źródeł dobiegającej z różnych stron muzyki uzupełnionej o krzyki wyzywających się obok Murzynów. Nozdrza wdychają ciemny dym wydalany przez dziesiątki zdezelowanych rur wydechowych. Powietrze staje się lepkie, gęste i szaro brudne. Zmrużone przez gryzący pył oczy zajęte są omijaniem małych kraterów w drodze. Są zdumiewająco głębokie. Przejeżdżające przez nie autobusy przechylają się na bocznej osi pod niepokojąco ostrym kątem i wydaje się, że jedynie cudem zachowują równowagę, gdy po chwili zawahania z łoskotem lądują z powrotem na czterech kołach. Kolejne utrudnienia w tym ulicznym torze przeszkód stanowią wąskie na kilkanaście centymetrów prześwity między zderzakami kolejnych aut, przewalające się nieprzebrane tłumy ludzi, zdumiewająco ciasno poupychane uliczne kramy, a także leżący na ulicy bezdomni. Większość kierowców Ubera odmawia zapuszczania się w te okolice w godzinach szczytu. Nielicznym, którzy przyjmą kurs dotarcie do wyznaczonego punktu zajmuje ogromną ilość czasu, wielokrotnie przewyższającą czas potrzebny na dotarcie piechotą. Nie ma znaczenia, czy jest to jezdnia, chodnik, czy fragment wydeptanego trawnika. Zarówno pojazdy, jak i ludzie korzystają z tego, co jest w danej chwili wygodniejsze. Powiedzieć, że brakuje jakichkolwiek reguł ruchu drogowego to tak jak by zamilczeć. Na ulicach kotłuje się jak w ulu, a wszystko co się rusza łączy się ze sobą w rządzony przez chaos, hałaśliwy, cuchnący i żyjący własnym życiem organizm. W pewnej chwili jeden z mężczyzn przewraca się, a ja dostrzegam przerażone spojrzenie osła wierzgającego kopytami we wszystkie strony. Kilka sekund wcześniej wieziony na taczce osiołek wypadł na jezdnię w wyniku gwałtownego manewru powodując, że znajdująca się tuż za nim osoba nie miała szans na uniknięcie groteskowego wypadku i potknęła się o całkowicie zdezorientowane zwierzę. Mam wrażenie przebywania w alternatywnej rzeczywistości ilustrującej, w jaki sposób nie powinno się organizować miejskiego życia publicznego. Kenia uzyskała niepodległość 55 lat temu i trudno nie oprzeć się wrażeniu, że wiele rozwiązań pozostało niezmienionych od momentu, gdy ostatni osadnik opuścił jej granice. Odczuwam ulgę, gdy dostrzegam neon naszego hotelu. Dzieje się to w momencie, gdy ostatnie promienie słoneczne chowają się za horyzontem. Dwa wypchane po brzegi portfele byłyby z pewnością łatwym łupem w mieście nazwanym przez wiele osób „Nairobbery” z uwagi na ekstremalnie wysoki współczynnik przestępstw. Kilkadziesiąt minut wcześniej niezbędne były trzy kolejne wypłaty z bankomatu, aby uzbierać kwotę niezbędną do opłacenia safari. Spowodowane było to faktem, że największym dostępnym w Kenii nominałem jest banknot 1000 szylingowy, co w przeliczeniu stanowi jedynie ok. 10 dolarów amerykańskich. Co ciekawe, wiele bankomatów, ale też sklepów obstawionych jest przez ochroniarzy z przygotowanymi do użycia kałasznikowami, a sam banknot 1000 szylingowy jest oglądany w sklepach z najwyższą pieczołowitością w obawie przed fałszerstwem.
Very good price my friend
Na widok białego człowieka miejscowym zaczynają świecić się oczy. Teatrzyk rozpoczyna się już w hotelowej recepcji. Boy hotelowy obrzuca się naszymi plecakami, nie pozwalając na ich samodzielne wniesienie do pokoju. Zaczynam sobie zdawać sprawę, co się z tym będzie wiązało. Dostrzegam też pierwszy problem. Świeżo po przylocie nie dysponujemy lokalną walutą w nominałach nadających się do wydania na odczepne. Po dotarciu do pokoju rozpoczyna się gra pozorów. My udajemy, że nie wiemy o co chodzi, grzecznie dziękując za wniesienie bagażu. Boy tylko z początku udaje, że nie chodzi mu o pieniądze. Próba wyłudzenia napiwku jest równie finezyjna, co fryzura Michała Pazdana. Zostajemy przeszkoleni z obsługi pilota do telewizora (po całodobowej podróży o godz. 3 nad ranem wiedza ta zdaje się być kluczowa), chwilę później poznajemy tajniki użycia łazienkowego kranu. Szybko okazuje się, że gwałtowne przesunięcie rączki w stronę czerwonej kropki skutkuje tym, że z kurka zaczyna płynąć ciepła woda. Co ciekawe, w ciągu zaledwie kilku sekund po zmianie w niebieską stronę strumień w magiczny sposób staje się rześko chłodny. Gdy oczekuję na prezentację działania spłuczki w sedesie do tragarza zaczyna docierać fakt, że nie mamy jak zapłacić mu za tę niedźwiedzią przysługę. Jego twarz nabiera dziwnego grymasu. Niespecjalnie stara ukryć się swoje niezadowolenie, wychodzi z pokoju, po czym znika bez słowa. Czuję, że coś jest nie tak.
Nie mijają nawet trzy kwadranse, gdy z pierwszego snu wyrywa nas charakterystyczny łomot. Jego źródło jest nietrudne do zlokalizowania. Ma miejsce tuż pod drzwiami do naszego pokoju. Jego pochodzenie również łatwo ustalić. Stosunkowo łatwo. Gipsowe ściany doskonale sprawdzają się w roli wzmacniacza z wdziękiem oddając każdy techniczny niuans w miarowym tempie akcji, a ja zaczynam się zastanawiać czy jestem już na safari.
*
Bywają też bardziej kreatywne próby naciągnięcia na pieniądze. Akcja takiego scenariusza rozgrywa się na bazarze, lub w sklepie z pamiątkami i przewiduje ścisły podział na role.
Pierwszą z nich odgrywa Boss – właściciel kramu, przedstawiany jako ten „zły”, bezduszny i żądny jak największych zysków. Ukrywa się najczęściej z tyłu sklepu, przy kasie, mając dyskretny pogląd na całe pomieszczenie.
Druga, kluczowa rola, to pomocnik, czyli osoba krążąca po sali. To on zagaduje klienta i próbuje się z nim zaprzyjaźnić odgrywając rolę dobrego „ziomeczka”. Podczas, gdy proces targowania jest raczej standardowy i kończy się zazwyczaj kompromisem w wysokości mniej więcej 1/3 wyjściowej ceny, pomocnik zaczyna się spoufalać i przedstawia propozycję nie do odrzucenia. W zamian za pójście na kompromis w negocjacjach oczekuje prowizji lądującej prosto do jego kieszeni. Z pominięciem Bossa! Zagranie jest przemyślane i stawia klienta w niezręcznej sytuacji. Trudno wycofać się z zakupu po udanych negocjacjach i uściśnięciu sobie dłoni.
Z kamerą wśród zwierząt
Droga do rezerwatu Maasai Mara szybko ulega pogorszeniu zastępując asfalt ubitą ziemią, a kilkadziesiąt kilometrów dalej prowizorycznym piaskowym traktem z głęboko wyrzeźbionymi koleinami. Tempo przejazdu wyraźnie spada. W okresie obfitych deszczów koleiny szybko wypełniają się wodą zamieniając drogę w trudno przejezdne w błotniste bagienko. Miotana coraz większymi wybojami toyota hiace wyposażona jest jedynie w napęd na tylną oś kół, co zdecydowanie nie ułatwia sytuacji. Pogoda co prawda dopisuje, nie szczędząc przez większość dnia promieni słonecznych. Występujące jednak wieczorami i w nocy krótkie, acz intensywne opady skutkują tym, że fragmentami droga „rządowa” staje się nieprzejezdna. Przedsiębiorczość tubylców szybko znajduje ujście w postaci naprędce wyznaczonego, prywatnego objazdu. Za możliwość skorzystania z kilkudziesięciometrowego odcinka konieczne jest uiszczenie dodatkowej opłaty. Wtedy to pełniący rolę szlabanu pień z zapałem usuwany jest z trasy przez grupę wyrostków, a dalsza podróż staje się ponownie możliwa.
Brama wjazdowa do rezerwatu przywodzi na myśl skojarzenie z Parkiem Jurajskim. Choć pełni raczej symboliczną rolę (park nie jest ogrodzony) pozwala wczuć się w klimat i przygotować do zetknięcia z dziką przyrodą. Chwila postoju vana momentalnie wykorzystana jest przez sprzedawców badziewia wszelkiej maści którzy lgną do okien samochodu, niczym ćmy do światła. Wisiorki i tandetne amulety stukają w szyby auta w niemej nadziei, że któreś z okien uchyli się choćby na chwilę w celu dokonania transakcji.
Teren Parku Narodowego Masai Mara ściśle przylega do znajdującego się po tanzańskiej stronie Parku Narodowego Serengeti i tworzy z nim jeden z większych obszarów chronionych na świecie. Na terenie o powierzchni średniego polskiego województwa schronienie znajdują miliony dziko żyjących zwierząt, od roślinożernych gazel, zebr, żyraf, przez krokodyle, hipopotamy i guźce, po lwy, słonie, bawoły, nosorożce i lamparty. Tych pięć ostatnich należy do tak zwanej Wielkiej Piątki Afryki. Termin ten został ukuty i spopularyzowany przez myśliwych, a głównym kryterium wyboru gatunków stanowił stopień trudności w ich upolowaniu. Zwierzęta zaliczane do tej elitarnej grupy tradycyjnie uznawane były za najbardziej niebezpieczne, w związku z czym próba wypatrzenia wszystkich pięciu należy do jednego z ważniejszych punktów każdego safari.
Pierwsze kilometry pokonane na terenie rezerwatu obfitują w ikoniczne widoki znane z telewizyjnych programów przyrodniczych. Stada rozbrykanych młodych słoni i beztrosko goniących się po sawannie żyraf to scenki obok których nie sposób przejść obojętnie. Ruchomy dach auta szybko zostaje wysunięty umożliwiając rozpoczęcie bezkrwawych łowów.

fot. Michał Bielawski IG: @michal_bielawski
Dopisuje nam szczęście. Mimo pory deszczowej towarzyszy nam piękna, słoneczna pogoda umożliwiając wypatrzenie wielu różnych gatunków bardziej i mniej znanych zwierząt. Jak dowiadujemy się od kierowcy/przewodnika, ekipa National Geographic wyjeżdżała na safari codziennie przez okrągły rok, o różnych porach dnia i nocy. Dopiero taki okres okazał się wystarczający na wykonanie pożądanych ujęć na podstawie których możliwe było zbudowanie spójnej narracji i opowiedzenie przemyślanej historii o życiu zwierząt w afrykańskiej sawannie.
W pewnej chwili idylliczną ciszę przerywa szum zainstalowanego w pojeździe CB radia. Nie sposób zrozumieć treści przekazu. Wypowiedziany jest w lokalnym narzeczu (mimo, że jednym z urzędowych języków w Kenii jest angielski, miejscowi porozumiewają się między sobą jedynie w suahili). Każdy z samochodów wyruszających na safari wyposażony jest w CB radio. Umożliwia to szybką komunikację w przypadku, gdy jedna z ekspedycji dostrzeże coś nietypowego lub wartego szczególnej uwagi. Może być to przykładowo moment, gdy lwy robią się głodne i ruszają na polowanie, lub gdy dostrzeżony zostanie rzadziej występujący gatunek. Plotka o grasującym w okolicy stadzie lwów rozchodzi się w błyskawicznym tempie. Niczym sępy tropiące padlinę, w ciągu kilkudziesięciu sekund w wyznaczone miejsce zjeżdżają wszystkie vany znajdujące się akurat w najbliższej okolicy. Niestety szybko okazuje się, że lwy najwyraźniej nie są głodne, co więcej widzimy je jedynie z odległości kilkudziesięciu metrów. Według przepisów panujących na terenie rezerwatu samochody mogą poruszać się jedynie po wyznaczonych ścieżkach za zboczenie z których grożą surowe kary. Na domiar złego w okolicy pojawia się rządowy jeep, a jego zadaniem jest pilnowanie przestrzegania obowiązującego regulaminu. Z lekkim rozczarowaniem opuszczamy teren, nasz kierowca pozostaje jednak optymistą. Nie mija pięć minut, a wszystko staje się jasne. Z głośników CB radia przekazywana jest radosna nowina, a nasze auto dokonuje gwałtownego zwrotu pędząc z powrotem na złamanie karku. Roześmiany Murzyn szczerzy zęby, wrzeszcząc: „the government car is gone!”. Chwilę później zjeżdżamy z trasy stając zaledwie kilka metrów obok zachowującego stoicki spokój lwiego stadka.
W pewnej chwili idylliczną ciszę przerywa szum zainstalowanego w pojeździe CB radia. Nie sposób zrozumieć treści przekazu. Wypowiedziany jest w lokalnym narzeczu (mimo, że jednym z urzędowych języków w Kenii jest angielski, miejscowi porozumiewają się między sobą jedynie w suahili). Każdy z samochodów wyruszających na safari wyposażony jest w CB radio. Umożliwia to szybką komunikację w przypadku, gdy jedna z ekspedycji dostrzeże coś nietypowego lub wartego szczególnej uwagi. Może być to przykładowo moment, gdy lwy robią się głodne i ruszają na polowanie, lub gdy dostrzeżony zostanie rzadziej występujący gatunek. Plotka o grasującym w okolicy stadzie lwów rozchodzi się w błyskawicznym tempie. Niczym sępy tropiące padlinę, w ciągu kilkudziesięciu sekund w wyznaczone miejsce zjeżdżają wszystkie vany znajdujące się akurat w najbliższej okolicy. Niestety szybko okazuje się, że lwy najwyraźniej nie są głodne, co więcej widzimy je jedynie z odległości kilkudziesięciu metrów. Według przepisów panujących na terenie rezerwatu samochody mogą poruszać się jedynie po wyznaczonych ścieżkach za zboczenie z których grożą surowe kary. Na domiar złego w okolicy pojawia się rządowy jeep, a jego zadaniem jest pilnowanie przestrzegania obowiązującego regulaminu. Z lekkim rozczarowaniem opuszczamy teren, nasz kierowca pozostaje jednak optymistą. Nie mija pięć minut, a wszystko staje się jasne. Z głośników CB radia przekazywana jest radosna nowina, a nasze auto dokonuje gwałtownego zwrotu pędząc z powrotem na złamanie karku. Roześmiany Murzyn szczerzy zęby, wrzeszcząc: „the government car is gone!”. Chwilę później zjeżdżamy z trasy stając zaledwie kilka metrów obok zachowującego stoicki spokój lwiego stadka.

fot. Michał Bielawski IG: @michal_bielawski
Masajskie obrządki
Odwiedzając wioskę Masajów trudno nie odnieść wrażenia, że uczestniczy się w komercyjnej szopce, w której nie ma miejsca na autentyczność, a rytm życia mieszkańców nie jest wystudiowany i podporządkowany kolejnym turystycznym wizytom. Miałem oczywiście tego świadomość, chciałem jednak zobaczyć choć namiastkę prawdziwego życia prowadzonego w wioskach ukrytych gdzieś w głębszym buszu. Harmonogram naszej wizyty jest ściśle zaplanowany, a rozpoczyna ją powitalny, masajski taniec. Grupa mężczyzn owinięta kolorowymi kocami staje w szeregu, a chwilę później obraca się w prawą stronę tworząc „ciuchcię” znaną z weselnych zabaw.

Rytualny masajski taniec
Na jej czele staje wodzirej, nadając tempo tańca wykrzykiwanymi jak mantra zaklęciami. W utrzymaniu rytmu pomagają energicznie wymachiwane bambusowe kije, dzięki którym każdy z uczestników dodaje sobie animuszu. Gdyby wewnątrz uformowanego przez tancerzy okręgu umieścić olbrzymi, gotujący się kocioł, miałbym wrażenie, że celebrują zbliżający się posiłek, którego głównymi bohaterami będą złapani w pułapkę biali ludzie. Szybko odrzucam tę abstrakcyjną wizję, podczas gdy w międzyczasie grupa z powrotem formuje się w szereg. Taniec wkracza w kulminacyjny moment do którego również zostajemy zaproszeni. Kolejne osoby występują z szeregu i wykonują dwa, trzy podskoki. Z początku z życzliwą pobłażliwością obserwuję kolejne popisy. Nie mija jednak chwila i z przekory sam postanawiam wziąć udział w tym teatrze absurdu.
Jak się później dowiaduję, taniec ten to rodzaj rytuału. Z lekkim przymrużeniem oka wysłuchuję opowieści, która mu towarzyszy. Masajowie to społeczeństwo poligamiczne. Mężczyzna może funkcjonować w związkach małżeńskich z wieloma kobietami, przy czym ich liczba zależy od zasobności portfela, a raczej gospodarskiej zagrody. Zadziwia rozbrajająco materialne podejście do procesu formalizowania związku. Według zapewnień następcy szefa wioski, standardowa cena jednej żony to nie mniej, nie więcej, a dziesięć krów. To jednak nie wszystko. Podczas wykonywania rytualnego tańca, kandydat który skoczy wyżej od konkurentów otrzymuje … zniżkę, dzięki której wybranka serca warta jest już ich maksimum siedem. Każda z kolejnych żon zajmuje osobną chatkę. Wychowują swoje dzieci, dbają o własne domowe ognisko nie wchodząc sobie nawzajem w paradę.

Dzieci na tle masajskiej chatki
Kolejny element wizyty to pokaz rozpalenia ognia bez użycia zapałek, a także krótka gościna w mieszkalnej lepiance. W pierwszej chwili wydaje się, że w środku panują egipskie ciemności. Nieprzyzwyczajone do słabego oświetlenia źrenice potrzebują chwili, aby cokolwiek dojrzeć w jej wnętrzu. Gdy siadam na prowizorycznej ławeczce umieszczonej pod ścianą, oczy zaczynają się dostosowywać do panujących warunków. Na środku skromnej izby żarzy się niewielkie palenisko. Wydobywające się z niego ogromne ilości dymu gryzą w oczy i skutecznie tłumią wszystkie zapachy kotłując się niemiłosiernie po pomieszczeniu. Jedyną wentylację stanowi malutkie okienko wielkości nie większej, niż zaciśnięta pięść, co okazuje się stanowczo za mało by zapewnić odpowiednią cyrkulację powietrza. Syn szefa wioski jak z rękawa sypie ciekawostkami przybliżającymi realia codziennego życia w masajskiej rzeczywistości. Opowiada, że razem z nim w lepiance mieszka jeszcze sześć osób, po czym wskazuje na przeciwległą ścianę pomieszczenia przedstawiając kolejnych członków swojej rodziny. Dopiero w tej chwili dostrzegam, że oprócz nas w izbie znajdują się jeszcze minimum trzy kolejne osoby. Jest też ciekawy życia w Europie. Zachowuje śmiertelną powagę zadając pytanie o liczbę posiadanych przez nas krów, a także czy warunki mieszkaniowe w Polsce wyglądają podobnie. Narzeka na kurczącą się populację wioski. Wprowadzony od niedawna obowiązek edukacji szkolnej i rosnąca świadomość potęgi posiadania wykształcenia skutkuje tym, że wiele członków rodziny po zakończeniu nauki nie wraca w rodzinne strony wybierając życie w wielkich miastach.
– Masajska kultura wymiera – stwierdza po czym zasępia się i przez chwilę w ciszy obserwujemy strzelający w palenisku ogień. Na koniec wizyty częstuje nas masajską herbatą podaną w glinianym kubeczku. Jestem bardzo ciekawy jej smaku dlatego chętnie przystępuję do degustacji. W tym samym momencie przypomina mi się przedwyjazdowa wizyta u lekarza medycyny podróży i zestaw obostrzeń wobec których miałem się bezwzględnie stosować. Do najważniejszych z nich należało picie tylko i wyłącznie butelkowanej wody, a także wykorzystywanie jej nawet do płukania ust po myciu zębów. Za późno. Herbata jest mocno rozwodniona mieszanką wody i mleka, a do tego wściekle słodka. Wydaje się, że piję wodę z cukrem. Ciekawość została zaspokojona. Pozostała jedynie nadzieja, że woda została wcześniej odpowiednio przegotowana. Tyfus brzuszny nie należy do najlepszych pamiątek przywiezionych z podróży. 😉
To tyle luźnych kenijskich przemyśleń. W ciągu zaledwie jednotygodniowej wizyty w Kenii byłem w stanie ledwo co ją „liznąć” mając przy tym pełną świadomość, że moje odczucia są bardzo pobieżne i powierzchowne. Wiele tematów potraktowałem po łebkach, zabrakło też czasu na bardziej spontaniczne poruszanie się po okolicy (w tym słynnymi Matatu). Z tego też powodu zmuszony byłem do przemieszczania się utartymi, turystycznymi szlakami co z definicji przyciągało ludzi bardziej nastawionych na zysk. Może to jednak i dobrze. Będzie powód, żeby jeszcze kiedyś wrócić w te rejony. 😉
W następnym wpisie planuję przygotować praktyczny przewodnik odnośnie wyjazdu do Kenii, przede wszystkim na temat szczepień, profilaktyki anty malarycznej, możliwości dolotu, obowiązujących cen, atrakcji, a także osobliwej przypadłości kierowców Ubera w Nairobi. 😉
Miłego dnia! 🙂
1 Comment
Madzia
Lipiec 13, 2019 @ 05:14
Cześć wielkie dzięki za wpis !