W lokalu zapanowała cisza. Wydawać by się mogło, że jedynym źródłem dźwięku stał się cichy szelest pochodzący od zawieszonego pod sufitem wolno obracającego się wiatraka, przynoszącego ulgę od lejącego się na zewnątrz skwaru. W godzinach wczesno-popołudniowych ruch na ulicach Hawany był znacznie bardziej spokojny. Jak co dzień o tej godzinie, większość właścicieli sklepów i kramów udało się na sjestę. Promienie słoneczne prześlizgujące się przez niechlujnie zasłonięte żaluzje potęgowały specyficzną atmosferę panującą wewnątrz. Padający cień w całości pokrywał twarze siedzących przy stoliku ludzi. W jednej chwili ich wzrok zogniskował się na nas. Turyści byli rzadkimi gośćmi w tego typu przybytkach. Jedynie barman z niewzruszoną miną kontynuował proces wycierania szklanek do rumu, wykorzystując do tego nie do końca czystą szmatę. Przez chwilę poczułem się jak na planie filmowym. To uczucie towarzyszyło mi właściwie od początku wizyty na Kubie. Tropikalnej wyspie, która w rezultacie dziwnych zawirowań historycznych tak niedorzecznie odróżniała się od sąsiadujących z nią karaibskich wysepek. Kraju, który pozwolił mi przekonać się na własnej skórze jak mogła wyglądać Polska przed 1989 rokiem, oraz jak panujący ustrój może kształtować mentalność żyjących w nim ludzi. Wreszcie kraju, który należy eksplorować na własną rękę, aby uciec z misternie zaprojektowanej dla turystów alternatywnej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której Kuba to kraina miodem i mlekiem płynąca, gdzie nie mówi się o polityce, ludzie są przyjaźni wobec podróżnych z innych stron świata, a także obowiązuje inna, dostosowana pod kieszeń turystów waluta. Jak wielka była moja frustracja, gdy na raptem kilka dni przed planowanym wyjazdem anulowano nasz lot z Mediolanu do Hawany. Tylko łutowi szczęścia podsyconemu ogromną determinacją w wyszukiwaniu alternatywnych połączeń zawdzięczamy fakt, że wyjazd doszedł do skutku. Co prawda z kilkoma przesiadkami w Bergamo, wspomnianym Mediolanie, ale też Frankfurcie, a nawet Montrealu, jednak po ponad całodobowej podróży dopięliśmy swego. Jeszcze na lotnisku znużenie podróżą zniknęło w jednej chwili ustępując miejsca rosnącej ekscytacji. Wsiadając do kilkudziesięcioletniego chevroleta, znanego mi wcześniej jedynie z filmów i wizyt w muzeach motoryzacji miałem wrażenie jakbym wsiadał do wehikułu, mającego zabrać nas w podróż w czasie.

Co poszło nie tak?

Aby zrozumieć „fenomen” Kuby musimy cofnąć się o kilkadziesiąt lat wstecz, do roku 1962. i wydarzeń nazwanych później kryzysem kubańskim. Po ostatecznym przejęciu władzy przez Fidela Castro i odparciu ataków opozycjonistów wspieranych przez CIA na Kubie zapanował nowy, komunistyczny reżim. Był to jak dar od niebios dla Związku Radzieckiego, który w okresie Zimnej Wojny postanowił skorzystać z okazji i uzyskać punkt podparcia w tej części świata zacieśniając relacje z kubańskim dyktatorem. W wyniku zawartego porozumienia rozmieszczono na wyspie arsenał sowieckich rakiet balistycznych obejmujących swym zasięgiem praktycznie całe terytorium Stanów Zjednoczonych. Układ był korzystny dla obu stron. Castro otrzymał gwarancję bezpieczeństwa w postaci obecności sił ZSRR w razie agresji USA, uczulonego na eskalację socjalistycznych idei. Nikita Chruszczow dostał z kolei kontrargument dla wycelowanych w stronę Moskwy rakiet umieszczonych na terenie wschodniej Turcji. Sytuacja stała się patowa, a świat wstrzymał oddech w obliczu wiszącego na włosku nuklearnego konfliktu. Oba supermocarstwa postawiły się w szachu.

Kennedy

– Thomas Power: Trzeba zabić drani. Jeśli po wojnie zostanie dwoje Amerykanów i jeden Rosjanin, to wygraliśmy. – John F. Kennedy: Lepiej niech się pan upewni, że będą to mężczyzna i kobieta.

Dla Kuby oznaczało to jedno. Od mniej więcej tego okresu Stany zerwały z nią stosunki dyplomatyczne, w skład czego weszło również całkowite embargo handlowe. Wtedy też czas na wyspie stanął w miejscu. Najbardziej widoczne jest to oczywiście na ulicach, po których wciąż poruszają się te same, naprawiane od kilkudziesięciu lat auta. Jeśli zastanawiacie się nad wyjazdem na Kubę, jest to z pewnością wystarczający argument, aby ją odwiedzić. Po ulicach suną niczym zjawy amerykańskiego kapitalizmu prawdziwe krążowniki szos, przy czym wiele z nich wciąż utrzymywanych jest w nienagannym stanie. W wyniku mariażu z blokiem państw komunistycznych na wyspie zaczęły pojawiać się również produkty radzieckiej myśli technologicznej w postaci niezawodnych ład, ale także polskich fiatów 126p, pieszczotliwe zwanych przez miejscowych polaquito (czyli „polaczek” – nie ma w tym słowie pejoratywnego zabarwienia, to po prostu mały Polak). Przebojem zdobyły serca wielu kierowców z czysto pragmatycznych pobudek. Były ekonomiczne, niedrogie w utrzymaniu i potrafiły zmieścić się w wiele wąskich uliczek, co stanowiło idealną przeciwwagę dla żłopiących galony benzyny amerykańskich potworów. W latach 80. rząd kubański uruchomił nawet program odkupu amerykańskich aut w zamian za gotówkę, lub nowiutką ładę.

Typowy widok na ulicach Hawany. Popularne Maluchy zaparkowane obok starych, amerykańskich aut

Typowy widok na ulicach Hawany. Popularne Maluchy zaparkowane obok starych, amerykańskich aut

Upadek ZSRR wstrzymał jednak ten proces, co więcej wielu Kubańczyków niechętnie rozstawało się ze swoimi motoryzacyjnymi perełkami, mając świadomość ich rosnącej wartości. Co ciekawe, rządzący obecnie Raúl Castro zezwolił na import nowych samochodów, jednak wciąż jest to luksus, na który stać jedynie nielicznych. Jest to jednak jeden z wielu symptomów nadchodzących zmian, które nieuchronnie dotrą prędzej, czy później na tę intrygującą wyspę. Póki co jednak, wciąż nie ma bezpośrednich połączeń ze Stanów, a sami obywatele USA mogą prywatnie tam docierać dopiero od kilku lat. Kraj jest też wciąż wyizolowany od bezpośrednich sąsiadów. Na okoliczne wyspy nie kursują promy, siatka połączeń lotniczych ogranicza się do kilku połączeń dziennie w obrębie głównych lotnisk. Również ich infrastruktura odbiega od wyobrażeń o współczesnych terminalach lotniczych i przypomina bardziej wystrojem dworce PKS z lat 70. ubiegłego wieku.

Przegląd dostępnych sieci wifi na terenie lotniska w Varadero. Na próżno szukać darmowego internetu.

Przegląd dostępnych sieci wifi na terenie lotniska w Varadero. Na próżno szukać darmowego internetu.

Zapłać 24 razy więcej, jeśli nie jesteś Kubańczykiem
Wizytę w hawańskim barze rozpoczynamy nieśmiało, od piwa. Barman jednym ruchem ręki wydobywa z lodówki trzy głęboko zmrożone butelki. Oszroniona etykieta zachęcająco konweniuje z logiem przedstawiającym niedźwiedzia polarnego i obiecującą orzeźwienie nazwą: Polar. Siadamy przy barze. Jest czas, żeby jeszcze raz rozejrzeć się po lokalu. Czuję na sobie wzrok obserwujących mnie ludzi, choć nie jest już on taki natarczywy, jak na początku. Staram się zaobserwować, jak wyglądają i czym raczą się miejscowi. Knajpa wydaje się być schronieniem dla wędrowców zmęczonych wspinaczką po górach codzienności. Nie ma tu kolorowych drinków z palemką, a wszyscy wydają się znać ze sobą. Unoszące się kłęby papierosowego dymu na próżno szukają ujścia na zewnątrz przez co kumulują się spowijając powietrze duszącą, lekko niebieskawą mgiełką.

polar
– Skąd jesteście? – podpytują. – Z Polski? – nie dowierzają, nie kryjąc pozytywnego zaskoczenia.
Nie mija dziesięć minut i Denis, obsługujący nas barman, wypełnia szklanki słuszną porcją lokalnego rumu. Atmosfera stopniowo się rozluźnia. Przy najbardziej obleganym stoliku toczą się ożywione dyskusje, przerywane co chwilę salwami śmiechu i zaproszeniami do wspólnej popijawy. Lokalsi częstują nas papierosami, wznoszą toasty na naszą cześć. Za rum płacimy 3 CUP za szklankę, czyli mniej więcej 45 groszy. Ten sam rum kosztowałby w rejonie znajdującego się 150 kilometrów dalej Varadero minimum 4 CUC, czyli 16 złotych.

 

Na Kubie funkcjonują dwie waluty. Standardowe peso cubano (CUP), wykorzystywane w lokalnym handlu przez większość społeczeństwa, a także peso convertible (CUC – peso wymienialne). Aby zrozumieć ten stan rzeczy, znów musimy cofnąć się czasie, tym razem do roku 1991. Po upadku Związku Radzieckiego, Kuba utraciła głównego stymulanta gospodarki, żywiciela, a przede wszystkim hojnego sponsora. Szukająca cięcia kosztów i likwidująca ogromną biurokrację po ZSRR Rosja nie zamierzała w dalszym ciągu angażować się w sprawy wewnętrzne Kuby, uznając ten interes za nieopłacalny. Z drugiej strony, wielu Kubańczyków zdołało uciec przed reżimem Fidela Castro do Stanów Zjednoczonych, przez co mogło wysyłać zarobione pieniądze ratując w ten sposób pogrążoną w kryzysie gospodarkę. Kuba potrzebowała nowej waluty, o tej samej sile nabywczej, co dolar. Od tego momentu, peso wymienialne zostało sztywno powiązane kursem 1 do 1 z dolarem, co stanowi równowartość 24 peso kubańskich (tu kurs również jest sztywny). Wraz ze wzrostem branży turystycznej na Kubie, nowa waluta w naturalny sposób przejęła rolę waluty obowiązującej we wszystkich turystycznych rejonach. Dzięki temu można było w łatwy sposób rozwarstwić poziom cen, które stawały się horrendalnie wysokie lub śmiesznie niskie w zależności od wybranej waluty. Przykładowo, za butelkę wody mineralnej przy największych atrakcjach turystycznych możemy zapłacić nawet 2 CUC (8 złotych), podczas gdy przepyszny sok ze świeżo wyciskanej trzciny cukrowej kosztuje zazwyczaj 1 CUP (15 groszy). Wiele osób odwiedzających Kubę nie zdaje sobie sprawy z możliwości legalnej wymiany peso wymienialnego (używanego domyślnie przez turystów) na lokalne, z którego korzystają miejscowi. Rozwarstwieniu uległy również zarobki samych Kubańczyków. Mówi się, że średnia pensja na Kubie wynosi ok. 25 dolarów miesięcznie. Nietrudno jednak spotkać miejscowych bawiących się nowymi iPhone’ami, czy tabletami. Wynika to z rodzaju waluty, w jakiej się zarabia. Bardziej operatywni Kubańczycy skorzystali z okazji i rozpoczęli działalność w prężnie rozwijającej się branży turystycznej. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać casas particulares, czyli pokoje do wynajęcia w prywatnych domach. Pomimo, że za sam fakt prowadzenia casy właściciel zobowiązany jest do uiszczenia wysokiej, comiesięcznej opłaty rządowi jest to bardzo intratny biznes. Dość powiedzieć, że za pokój wynajęty na jedną noc obcokrajowcowi gospodarz otrzymuje równowartość miesięcznej (!) pensji, jaką otrzymałby pracując na państwowej posadzie. Cena za noc w casie niezależnie od lokalizacji jest w większości przypadków bardzo zbliżona i oscyluje w okolicach 20-25 CUC. Olbrzymia przepaść w wartości pieniądza sprawia, że turyści traktowani są często jak chodzące bankomaty. Miejscowi prześcigają się w pomysłach na wyrwanie dodatkowych pieniędzy, którymi nie musieliby dzielić się z opresyjnym rządem, począwszy od półlegalnych wycieczek fakultatywnych, rzekomo autentycznych kubańskich posiłkach, a na cygarach domowej roboty skończywszy. Dodatkowo funkcjonuje coś w rodzaju niepisanego systemu poleceń. Gdy chcemy zarezerwować kolejny nocleg w wybranej przez nas miejscowości, nasza gospodyni wyciąga przepastny kajecik. Ma w nim zapisane numery telefonów do przyjaciół, choć w tym kontekście lepszym określeniem byłoby chyba „partnerów biznesowych” rozsianych po całej Kubie. Wystarcza jeden telefon i miejsce jest już zaklepane. Żyjemy w symbiozie. My jesteśmy zadowoleni, że mamy gdzie spać w sytuacji, gdy internet kompletnie zawodzi. Z kolei nasza gospodyni prawdopodobnie otrzyma taki sam telefon od swojej przyjaciółki (ciekawe, czy się w ogóle kiedyś widziały?), gdy inni podróżni będą szukać miejsca w jej miejscowości.
Trudno polemizować z faktem, że to panujący ustrój wymusił na Kubańczykach umiejętność kombinowania i załatwiania sobie różnych rzeczy. Mam wrażenie, że znaczenie tych dwóch czasowników ukształtowało się w Polsce do obecnej postaci w wyniku komuny. Czy to przypadek, że język angielski nie zna dokładnego odpowiednika słowa „załatwiać”?

 

Na Kubie pojawił się internet

Zjawisko to można zaobserwować w kilku strategicznych miejscach centrum Hawany. Tłum młodych ludzi skupionych jest na niewielkiej powierzchni. Niektórzy z nich stoją, inni rozsiedli na krawężniku w poszukiwaniu choć skrawka cienia. Łączy ich jedno. Wszyscy wpatrzeni są w ekrany telefonów komórkowych. Większość czatuje ze znajomymi, są też tacy, którzy rozmawiają na Skypie. Nie mija dziesięć sekund i jak z podziemi wyrasta rosły Kubańczyk.
– Quieres Internet? – zagaduje, wachlując się kawałkiem plastiku przypominającym kartę telefoniczną. Internet robi na Kubie furorę. Na przestrzeni ostatnich kilku lat poluzowano restrykcje dotyczące dostępu do sieci i zainstalowano kilka rządowych hotspotów, oferujących całodobowe połączenie po wykupieniu karty z określonym limitem przysługującej ilości danych. Spragnieni dostępu do cywilizacji Kubańczycy z łaknieniem pobierają każdy bajt informacji płacąc za to bajońskie sumy, choć i te z roku na rok maleją.

 

Stare ubrania i inne przysmaki

Stoję w kolejce w małej, lokalnej piekarni. Zapach świeżo wypieczonego chleba delikatnie pobudza nozdrza powodując łaknienie. Przełykam ślinę. Zmęczony dość monotonną dietą postanawiam zjeść coś bardziej tradycyjnego. Wskazuję na ciepły jeszcze bochenek, trzymając w ręku zwitek banknotów prezentujących poczet kubańskich bohaterów. Sprzedawca dębieje, po czym bezradnie rozkłada ręce. Z początku nie rozumiem o co chodzi. Czy daję za mało? Albo waluta nie ta? Może w jego mniemaniu turysta powinien spożywać śniadania w hotelu, zamiast tułać się po sklepikach przeznaczonych dla miejscowych? Zapada chwilowa konsternacja. Sprzedawca drapie się po głowie, wreszcie wpada na pomysł i wyjmuje coś z szuflady. Doznaję olśnienia.
Na Kubie wciąż funkcjonuje system reglamentacji żywności. Uświadamiam sobie uderzający kontrast. Tuż obok turyści pławią się w luksusowych kurortach, popijają drinki z palemką, spełniając swój sen o wypoczynku na rajskiej wyspie. Tutaj czuję się jak w alternatywnej rzeczywistości. Za mną w kolejce może stać ktoś, kto nie będzie mógł zagwarantować sobie, lub swojej rodzinie najbardziej podstawowego fundamentu ludzkiej piramidy potrzeb w przypadku, gdy chleba zabraknie.

 

Co zrozumiałe, najbardziej popularne dania bazują na składnikach dostępnych na kartki, czyli na ryżu i czarnej fasoli. Ropa vieja (z hiszp. stare ubranie) to narodowa potrawa składająca się porwanej na kawałki wołowiny (lub innego mięsa) z dodatkiem ryżu zmieszanego z fasolą uzupełniona surówką. Całość prezentuje się przyzwoicie, w smaku również jest ok, jednak w moim przypadku szybko się to przejadło. Kuchnia kubańska nie rzuca na kolana swoim urozmaiceniem. Bardzo popularne połączenie ryżu z fasolą jest dodawane praktycznie do każdego dania i po jakimś czasie ma się wrażenie, że wszystko smakuje podobnie.

 

Jedno z dań narodowych - ropa vieja

Jedno z dań narodowych – ropa vieja

 

Za najchętniej spożywane fast foody uchodzą hot-dogi, a także małe pizze o średnicy kilkunastu centymetrów. Ich kompaktowe rozmiary sprawiają, że większość osób zgina je w pół i konsumuje na stojąco, trzymając je w ręku. Główną ich zaletą jest to, że potrafią szybko nasycić, bo o walorach smakowych nie da się wiele dobrego powiedzieć. Kosztują zazwyczaj ok. 10-15 CUP (1.5-2.25 zł) w zależności od wybranego wariantu. W podstawowej wersji otrzymujemy pizzę z serem (queso), w wersji „luksusowej” z szynką (jamón). Oczywiście cały czas skupiam się jedynie na tym, czym żywią się miejscowi. Domyślam się, że przeznaczone dla obcokrajowców hotelowe restauracje są świetnie zaopatrzone w całe spektrum zdecydowanie lepszej jakości składników. Ceny jednak również są odpowiednio dostosowane. Za potwierdzenie niech posłuży Amerykanin, spotkany podczas tułaczki po ulicach starej Hawany. Był zszokowany, że na Kubie spędzamy aż dwa tygodnie.
Przecież to bardzo drogi kraj. Musicie być bogaci – stwierdza. Krótka wymiana zdań wyjaśniła wszystko. Nasz interlokutor nie miał pojęcia o istnieniu alternatywnej waluty. Za wszystko płacił w peso convertible, przez co w kilka dni zdążył wydać małą fortunę.
Słuchaj, to jest tak – zaczynamy tłumaczyć. – Jeśli kupujesz napój z trzciny cukrowej, a sprzedawca mówi, że kosztuje to jedno peso, tylko od Ciebie zależy w jakim peso zapłacisz. Na tym zarabiają. Jeśli nie wiesz o istnieniu lokalnego peso, lub wiesz, ale go nie wymieniłeś to w wielu miejscach płacisz, bagatela, dwadzieścia cztery razy więcej od wszystkich.
Na twarzy Amerykanina maluje się lekkie zdziwienie. Chyba nam nie wierzy.
– Ile zapłaciłeś za dzisiejszy obiad? – pytamy.
– Piętnaście CUC – odpowiada.
A wy?
– Jakąś jedną dwudziestą tego, co ty.
Śmiejemy się i zostawiamy osłupiałego rozmówcę. Z drugiej strony prawdą jest jednak, że posiadanie waluty „turystycznej” potrafi otworzyć wiele furtek. Do słynnej na całą Hawanę lodziarni ustawiają się zawsze kilkudziesięciometrowe kolejki. Nie trzeba jednak tracić kilkudziesięciu minut. Wystarczy podejść do osobnego okienka, przyjmującego walutę wymienialną. Płacimy, co prawda 24 razy więcej niż inni, jednak możemy cieszyć się lodami od razu. Ostatecznie to wciąż tylko cztery złote.

 

Socjalizm to utopia
Efekty działania socjalistycznego ustroju widoczne są na każdym kroku. Dotyczy to zarówno wystroju wnętrz sklepów, zaopatrzenia i (braku) mnogości towaru dostępnego na półkach, jak również mentalności samych Kubańczyków. Kilka razy byliśmy świadkami iście barejowskich scenek. Jedna z nich ma miejsce na terenie międzynarodowego lotniska w Varadero. Cały rejon Varadero to kompleks tysięcy hoteli, basenów, barów, dyskotek i wszystkiego tego, czego turysta może zapragnąć w trakcie urlopu. Varadero to ta Kuba na pokaz, gdzie wszystko jest ładne i odpicowane. To tu trafia większość ludzi skuszonych ofertami biur podróży o egzotycznym wypoczynku na Karaibach. Standard wielu hoteli jest iście królewski. Takie też są ceny. Obowiązuje tu tylko jedna waluta: peso wymienialne. Sprzedawcy gardzą bezwartościowymi banknotami reprezentującymi lokalne peso.
Trafiamy do lotniskowej restauracji. Wydawać by się mogło, że knajpa w takim miejscu mamić będzie blichtrem i jednocześnie odstraszać wysokimi cenami. Postanawiamy jednak zaryzykować. Lekko zbija nas z tropu surowy wystrój wnętrza, przypominający bardziej studencką stołówkę, niż lotniskową knajpkę. W środku pusto. Nie gra żadna muzyka, a jedyny słyszalny dźwięk to monotonny szmer pracujących lodówek. Głód jednak nie daje za wygraną, podchodzimy więc do kantorka, by przejrzeć dostępne menu. Na ladzie znajduje się stojak, na którym umieszczono plastikowe etykiety reprezentujące różne dania. Na nasz widok, znudzona pani z obsługi podnosi się z krzesła i, jak by od niechcenia, zaczyna zdejmować kolejne etykiety jednoznacznie sugerując, że dane danie nie jest dostępne. Po chwili okazuje się, że dostępna jest jedynie… mrożona pizza. Spowolnione tempo pracy i brak zainteresowania klientem to bardzo powszechne zachowanie w wielu miejscach. Dotyczy to zarówno handlu, jak i usług. Momentami przypomina to strajk włoski, ma się wrażenie, że pracownicy czerpią radość ze ślamazarnej obsługi. Dominuje rozumowanie pokroju: jaka to różnica, czy obsłużę pięciu, czy dwudziestu klientów, skoro i tak zarobię tyle samo?

 

Wnętrze jedynej restauracji w międzynarodowym porcie lotniczym w Varadero przypomina raczej studencką stołówkę.

Wnętrze jedynej restauracji w międzynarodowym porcie lotniczym w Varadero przypomina raczej studencką stołówkę.

 

Innym razem siedzimy w poczekalni dworca autobusowego. Nagle pojawia się królowa parkietu. Na nogach założone ma wysokie kalosze, w jednej ręce dzierży mopa, a w drugiej wiadro z wodą. Sprzątaczka zdaje się nie przejmować podróżnymi siedzącymi na krzesełkach wzdłuż ściany i już po chwili energicznym ruchem wylewa na podłogę całą zawartość wiadra, ochlapując przy tym tych znajdujących się najbliżej. Jej mina nie zdradza żadnych emocji. Dla niej podróżni są niczym upierdliwe muchy przeszkadzające w wykonywaniu pracy. Wprawiony w ruch mop wędruje wzdłuż poczekalni zbierając nadmiar wody. W pewnym momencie trafia na opór. Kobieta podnosi wzrok. Na przeszkodzie stanął but jednej z osób stojących w kolejce. Brakuje jakichkolwiek przeprosin. Wyraz twarzy konserwatorki powierzchni płaskich przyjmuje jedynie kwaśny grymas. Jak ktoś może być tak bezczelny i stać jej na drodze?
Panujący system dokonał trwałych zmian w mentalności wielu ludzi. To ta roszczeniowa część społeczeństwa, która nie nadążyła za zmianami i pobiera wynagrodzenie w nic nie wartym peso lokalnym. Co ciekawe, Raúl Castro dokonał reformy gospodarczej mającej na celu stopniowe wycofywanie kartek żywnościowych z obiegu, jednak spotkało się to z wieloma protestami. Wielu ludzi, przyzwyczajonych do comiesięcznej racji żywieniowej nie potrafiłoby się odnaleźć w kapitalistycznym systemie. Zachowanie takiego samego standardu życia przy głodowej pensji byłoby po prostu niemożliwe.

 

¡Vamos!, czyli transport w praktyce
Komunikacja międzymiastowa zorganizowana jest w dość osobliwy sposób. Istnieje dwóch państwowych przewoźników. Pierwszy z nich transportuje Kubańczyków. Przy zakupie biletu należy pokazać kubański dowód osobisty. Bilety są w śmiesznie niskiej, pomijalnej wręcz cenie, a sami podróżni ściśnięci są jak ryby w puszce w starych i zdezelowanych autokarach. Pomimo wielu prób, nie udało nam się dostać biletów na ten rodzaj transportu, choć były ponoć osoby, którym się to udało (a nie były Kubańczykami). Dla turystów przygotowano odrębną ofertę. Viazul, bo tak nazywa się drugi przewoźnik, oferuje przejazdy komfortowymi, klimatyzowanymi autokarami. Posiada też osobne dworce autobusowe. Różnica kryje się oczywiście w rodzaju waluty. Za przejazd Viazulem można zapłacić tylko w CUC – peso wymienialnym. Narzucona marża jest na tyle wysoka, że niejednokrotnie można dogadać się z prywatnymi kierowcami, czekającymi na dworcach. W efekcie za przejechanie tego samego odcinka klimatycznym amerykańskim wehikułem płaci się mniej, niż za przejazd państwowym autokarem.

 

*

 

Usiadłem na murku ciągnącym się wzdłuż brzegu Maleconu, głównej hawańskiej promenady. Zapalone cygaro i słońce niechybnie chylące się ku horyzontowi stworzyło dogodny klimat do refleksji. Kuba to dziwny kraj. Pełen kontrastów i wewnętrznych sprzeczności. Z pięknymi plażami, rafami koralowymi z jednej strony i represyjnym aparatem państwa z drugiej. Z socjalistycznymi hasłami na murach, pod którymi drobni handlarze cichaczem oferują bezakcyzowe cygara. Przypomina mi się wizyta w lokalnym barze. Takiej Kuby szukałem. Autentycznej. Bez turystów, miejscowych oferujących banknoty z Che Guevarą i powtarzających jak mantrę Buena Vista Social Club, byle tylko sprzedać tandetną pamiątkę. Ile jest takich miejsc na świecie, ze swoim unikalnym klimatem, charakterem? Czy kiedyś tu wrócę? Jedno jest pewne. Trzeba korzystać z okazji i z życia. Wyświechtane do porzygu mądrości, o których można jednak zapomnieć w wirze codziennych zadań. Kuba się zmienia, a odwilż jest wyraźnie widoczna. Prędzej czy później bracia Castro przestaną rządzić, a wraz ze zniesieniem embarga na handel z USA zmiany rozpoczną się na dobre. Cieszę się, że zdążyłem ją odwiedzić przed symbolicznym otwarciem pierwszego McDonalda, co w przyszłości niechybnie nastąpi.