Ваши документы, пожалуйста! – donośny głos wysokiego człowieka w komicznie dużej milicyjnej czapce przywołał nas do porządku, gdy w celu zrobienia kilku zdjęć pięknych wnętrz korytarzy ałmackiego metra, przez kilka sekund szliśmy ruchomymi schodami pod prąd. Po odprowadzeniu nas do prowizorycznego aresztu (takowe znajdują się na każdej stacji) wszystko stało się jasne. Milicjant wymownym gestem wskazał, że w ich kantorku nie ma kamer i łapówka w wysokości 3000 tenge sprawi, że zapomną o całym „wykroczeniu”, a my nauczymy się, że każde nawet najbardziej niewinne przekroczenie przepisów może być pretekstem do milicyjnej kontroli.
Tego dnia znajdowaliśmy w Ałma-Acie, dawnej stolicy i największym mieście Kazachstanu, u podnóża gór Tienszan, zaledwie kilkaset kilometrów od chińskiej granicy. Celem naszej podróży był Tałdykorgan, z którego lokalnym klubem Żełtysu Lech Poznań miał się zmierzyć w pierwszej rundzie, w co trudno uwierzyć, ligi europejskiej.
Sama Ałma-Ata nie robi większego wrażenia, aczkolwiek stanowi ciekawe połączenie architektonicznych wpływów radzieckiego socjalizmu, azjatyckich rys twarzy i muzułmańskiej religii. Wbrew pozorom, wyglądowi typowego Kazacha bliżej do mieszaniny Mongoła, Chińczyka i Turka, niż do Rosjanina. W wynajętym przez nas apartamencie, skądinąd stojącego na bardzo wysokim poziomie, brakowało ciepłej wody. Po wizycie wezwanych przez nas „techników” wody nie było już w ogóle. Ot, Kazachstan. 🙂
kaz1

Panorama Ałma-Atów

Po odwiedzeniu obowiązkowych punktów do zobaczenia, począwszy od kolejki linowej Kok-Tube, zabierającej nas na górę, ze szczytu której rozpościerał się piękny widok na panoramę Almatów, monumentalnego hotelu Kazachstan, parku Panfilov, z katedrą Zenkow i Zielonego Bazaru udaliśmy się popróbować specjałów regionalnej kuchni. Bardzo popularnym mięsem w tym rejonie jest mięso z konia, na które ostrzyliśmy sobie zęby praktycznie już od samego początku wyjazdu, dlatego po odnalezieniu pierwszej knajpki oferującej specjały lokalnej kuchni, poprosiliśmy o Beszbarmak – danie z koniny tradycyjnie podawane z makaronem, często dekorowane … końskim łbem z którego owe mięso pochodzi. Niestety prawdopodobnie widząc nasze europejskie pochodzenie oszczędzono nam tego ostatniego. Z innych potraw warto spróbować też Lagman – coś w rodzaju makaronu na ostro obficie podlanego sosem na bazie pomidorów wypełnionego mięsem z barana i warzywami. Jest to przysmak Ujgurów zamieszkujących oprócz Chin również terytoria wschodniego Kazachstanu. Pychota. Z napojów ciekawostką jest Kumys – sfermentowane mleko z konia. Smakuje jak zepsuty kefir, a wypicie więcej niż jednego łyka może skutkować problemami gastrycznymi. 🙂

Beszbarmak

Beszbarmak – lokalny przysmak z konia

Syci wrażeń i lokalnych przysmaków udaliśmy się na uwielbianą przez autochtonów fajkę wodną, gdzie spotkało nas kolejne zaskoczenie. Ceny w knajpach stoją na europejskim, czyli dla zdecydowanej większości miejscowych, horrendalnie wysokim poziomie. Z tego co dowiedzieliśmy się od miejscowych, przeciętna pensja Kazacha w dużym mieście wynosi ok. $500-$600, więc na przesiadywanie w knajpach stać tylko tych najzamożniejszych.
W Kazachstanie nie warto jeździć taksówkami. Gdy na drugi dzień próbujemy złapać taksówkę, chętnie zatrzymują się również prywatne osoby, oferujące transport w bardzo konkurencyjnych cenach. Po krótkich negocjacjach byliśmy już w drodze do Kapchagai, okolicznego kurortu wypoczynkowego położonego nad jeziorem o tej samej nazwie. Jedyny hotel pozwalający na rezerwacje przez internet oferował pokoje w cenie $100 za osobę, dlatego jechaliśmy tam niejako w ciemno, zakładając w czarnym scenariuszu nocleg na plaży 😉 Z pomocą pospieszył nam kierowca, przekonujący, że zna niedrogą metę tuż koło jeziora. Bomba! W wesołych nastrojach i towarzyszącym akompaniamencie brzdękających butelek opuściliśmy Alma-Aty w celu zasmakowania życia na kazachskiej prowincji. Na miejscu okazało się, że będziemy spać w … szałasach, bo ciężko szafować pojęciem domek w tym przypadku 🙂 Samo jezioro okazało się na tyle wielkie (jak zresztą wszystko w Kazachstanie), jak morze, a woda ciepła jak zupa. Dla miejscowych stanowiliśmy nie lada atrakcję turystyczną, bowiem nieczęsto zapędzają się tam ludzie o białym kolorze skóry. Wrażenie potęgowała bariera językowa, przez co wydawaliśmy się dla nich przybyszami z obcej planety. Każdy podchodził, dotykał, próbował zagadywać, chciał robić z nami zdjęcia.
kaz3

Kurort Kapchagai z szałasami, w których mieliśmy przyjemność nocować

kaz4

Nieproszony gość w naszej budce

Mimo to, Kazachowie są bardzo przyjaźnie nastawieni i z chęcią służą pomocą na każdym kroku. Jeden z nich (jako nieliczny mówiący po angielsku) sam poruszył temat Borata zaznaczając, że to nie jest film o Kazachstanie i trudno się z nim w tym aspekcie nie zgodzić. Gdy wypuściliśmy się wieczorem poza ośrodek w celu uzupełnienia zapasów, był mocno zaniepokojony przekonując, że to nie Almaty i że tu wszystko może się zdarzyć. Jakoś jednak przeżyliśmy 😉
Mimo, że większość Kazachów deklaruje się jako wyznawcy islamu, jest to kraj bardzo tolerancyjny. Nikogo nie dziwią krótkie spodnie, czy publiczne obnażanie torsu. Na palcach jednej ręki mogę policzyć liczbę spotkanych kobiet w burkach, a to i tak tylko tych starszych. Same kazaszki ubierają się bardzo po europejsku, a ich zniewalająca orientalna uroda przyprawiała o zawrót głowy niejednego z nas. Liczba znalezionych „żon” z pewnością dorównuje, jeśli i nawet nie przekracza tych spotkanych na Ukrainie 😉
W sympatycznym kurorcie spędzamy dwa dni, by w czwartek od rana ruszyć w drogę do Tałdykorganu. Nie było to łatwe zadanie, gdyż wszystkie autobusy z miejscowego dworca ruszały tylko w stronę Ałmatów. Spędziliśmy dobre pół godziny wysłuchując absurdalnie drogich propozycji podwózki przez miejscowych taksówkarzy, aż w końcu, nauczeni doświadczeniem i wcześniejszymi radami, podjeżdżamy tylko ok. 2 km do trasy wylotowej na Tałdykorgan mając nadzieję na złapanie prywatnego kierowcy jadącego akurat w interesującym nas kierunku. Nie mija pięć minut i zatrzymuje się obok nas pierwszy samochód, oferując cenę czterokrotnie niższą, niż taksówkarze z dworca. Uradowani już zamierzamy pakować się do auta, gdy nagle, praktycznie znikąd, przystaje obok nas autokar z resztą kibiców Lecha 🙂 Podziękowaliśmy więc szybko nieco skonsternowanemu kierowcy i udaliśmy się w niespełna 5 godzinną podróż w nieznane.
Wraz z upływem kilometrów krajobraz stawał się coraz bardziej księżycowy, a mijane miasteczka coraz bardziej przypominały właśnie te rodem wyjęte z Borata, co wywoływało uśmiech na naszych twarzach, mając w pamięci obraz zarzekającego się Kazacha.
Przy stadionowe toalety zorganizowano w iście azjatyckim stylu. Śmieszył widok dwóch Kazachów kucających obok siebie w pozycji „na Małysza” bez żadnych odgradzających ścianek. Jeszcze tylko porcja szaszłyka z baraniny i liczbie ok. 50 osób zameldowaliśmy się na sektorze.
kaz5

Widok z naszego sektora

Sam mecz okazał się tradycyjnie najnudniejszym elementem całego wyjazdu. Zawiedli też miejscowi kibice. Mimo, że na kameralny stadion wpuszczano za darmo, nie wypełnili go nawet w połowie, a ich doping ograniczał się do spontanicznych okrzyków po obiecujących akcjach gospodarzy. Co ciekawe, miejscowych w zorganizowany sposób wspierała również kilkudziesięcioosobowa grupa żołnierzy, siedząca na przeciwległej trybunie. Nasz doping prowadzony był na miarę możliwości, jednak na gospodarzach wywarł olbrzymie wrażenie. Po raz pierwszy wychodziłem ze stadionu w szpalerze miejscowych kibiców bijących nam brawo. Powrotna podróż upłynęła w radosnej atmosferze, przy towarzyszącym hicie „wsio budiet haraszo”. Ogromne wrażenie sprawiał widok rozgwieżdżonego jak chyba nigdzie w Polsce nieba.

Większość kibiców wróciła z piłkarzami do kraju, a my następnego dnia udaliśmy się w podróż do Kanionu Szaryńskiego, przez wielu porównywanego z Kanionem Kolorado.
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciliśmy uwagę w czasie postoju wśród bezkresnych stepów, to panująca wokół absolutna cisza, zupełnie jakbyśmy znajdowali się w komorze dźwiękoszczelnej. Najbliższa cywilizacja znajdowała się 200 km dalej. Coś niesamowitego.
kaz6

Bezkresne stepy Kazachstanu

Kanion sprawia niesamowite wrażenie. Ciężko opisać to słowami, ale człowiek ma ochotę usiąść na jego skraju i godzinami chłonąć jego ogrom. Wbrew pozorom fakt, że znajduje się on w Centralnej Azji, miejscu do którego dostęp jest mocno ograniczony dla turystów zdecydowanie wpływa na jego korzyść. Oprócz dwóch samochodów, nie uświadczyliśmy tam żywej duszy, o jakiejkolwiek infrastrukturze nie wspomniawszy. Szkoda, że brak czasu nie pozwolił nam na dłuższą, niż tylko jedno godzinną wizytę.
kaz7

Niesamowity Kanion Szaryński

Być może to ilość wypitego alkoholu, albo radosny nastrój związany wizytą w kanionie sprawił, że w drodze powrotnej operując liczbą około 30 słów po rosyjsku swobodnie rozmawialiśmy z kierowcą na praktycznie wszystkie tematy, począwszy od motoryzacji, a na kryzysie w Grecji skończywszy 🙂 Nauczony przez nas kierowca w mig przyswoił sobie określenie „sabaki” na mijane patrole policyjne 😉
To był niestety ostatni dzień na gościnnej kazachskiej ziemi, bo już w nocy ruszyliśmy w drogę powrotną, via krótką wizytę w Kijowie, do domu.