To było jak koniec świata. W samolocie na chwilę zgasło światło, a zdezorientowani pasażerowie usłyszeli głuche uderzenie. W boeingu 737 zapanowała panika, kiedy stewardesa obwieściła podróżnym: – Proszę państwa, będziemy lądować awaryjnie.

W ten typowy dla siebie sposób rozpoczyna się relacja „Faktu” z feralnego lotu linii Centralwings którego miałem okazję być uczestnikiem. „O krok od tragedii: piorun strzelił w samolot” – krzyczały nagłówki żądnych krwi i taniej sensacji bulwarowych gazet. Dziś wspominam to wydarzenie jak mglisty sen. Jak moment, w którym sytuacja staje się na tyle nierealna i odległa, że zdajemy sobie sprawę z tego, że śnimy po czym otwieramy oczy by odetchnąć z ulgą. Tego dnia jednak tak nie było.

Z letargu wybudziło mnie charakterystyczne piknięcie sygnalizujące zapięcie pasów bezpieczeństwa. Zdarza się to wiele razy w trakcie każdego lotu i bynajmniej nie jest symptomem żadnych potencjalnych problemów. Coś, na co zwraca się uwagę jedynie w pierwszym stadium procesu, który można nazwać trzema aktami podróży powietrznej. Z początku występuje ekscytacja. Wszystko jest nowe, chce się za każdym razem siedzieć przy oknie, żeby mieć najlepsze możliwe widoki na to, co dzieje się na zewnątrz. Szczególnie w czasie startu, gdy pracujące na maksymalnych obrotach silniki sprawiają, że przyspieszenie wciska w fotel, a już chwilę później obserwujemy oddalające się budynki i samochody w oka mgnieniu kurczące się do wielkości dziecięcych zabawek, by chwilę później zupełnie zniknąć. Później przychodzi znużenie. Dziesiątki odpraw, terminali, powtarzających się procedur. Zdejmowanie, zakładanie butów, paszport w jednej ręce, karta pokładowa w drugiej. Godziny oczekiwania spędzone na lotnisku, a później w samolocie. Jednak im więcej lotów, tym większa znieczulica. Z upływem czasu człowiek zaczyna traktować podróż samolotem, jak przejazd porannym tramwajem. Zblazowany tłum nieobecnych i zaspanych pasażerów z dynamiką żywych trupów powoli wypełnia wagon, by po chwili zastygnąć w otępieniu i oczekiwaniu na swój przystanek, obserwując martwym wzrokiem zmieniające się za oknem widoki. Im mniej się czegoś spodziewamy, tym większe zaskoczenie, dlatego gdy z głośników wydobył się głos pilota: „Szanowni Państwo, nastąpiły problemy techniczne i będziemy zmuszeni lądować awaryjnie”, na pokładzie zapadła konsternacja. Gdyby motorniczy wspomnianego tramwaju powiedział: „Szanowni Państwo, zaraz nasz tramwaj wpadnie do rowu”, zabrzmiało by to równie niedorzecznie. W jednej chwili tysiące myśli. Dominuje jedna: czy to się dzieje naprawdę? Takie sytuacje zdarzają się tylko na filmach, mnie to przecież nie może dotyczyć! Ludzka psychika skonstruowana jest w ten sposób, że podświadomie podsuwa najczarniejsze scenariusze, mimo, że staramy się ich nie dopuszczać. Trochę jak w popularnej psychologicznej zabawie: tylko nie myśl o różowym słoniu.
Ludzie niepewnie zaczynają zapinać pasy, nerwowo rozglądają się wokół siebie. Teoretycznie nic się nie dzieje, samolot nie jest smagany większymi turbulencjami. Mijają sekundy pełnego oczekiwania napięcia. Stewardessy w pośpiechu przemieszczają się z jednego końca samolotu na drugi. Jedna z nich zostaje zaczepiona przez współpasażerkę:
– Przepraszam Panią bardzo, czy znajdujemy się w tej chwili nad lądem, czy będziemy wodować?
– Nad lądem. Spróbujemy normalnie wylądować – wypaliła stewardessa, czym spotęgowała atmosferę grozy. Jednak było to preludium do tego, co dopiero miało nastąpić.

*

Kojarzycie scenę z Fight Clubu, w której Narrator poznaje w samolocie Tylera? Wywiązał się tam następujący dialog:

– Procedura korzystania z wyjścia awaryjnego na wysokości 10000 metrów. Iluzja bezpieczeństwa.
– Tak. Chyba tak.
– Wiesz dlaczego samoloty wyposażone są w maski z tlenem?
– Aby można było oddychać?
– Tlen sprawia, że jesteś na haju. W obliczu katastrofy, bierze się olbrzymie wdechy powietrza. Doznajesz euforii, stajesz się potulny jak baranek. Godzisz się na swój los. To wszystko zostało tu przedstawione.

W tym momencie Tyler wskazuje na broszurę zawierającą zestaw zasad i reguł postępowania w przypadku wystąpienia zagrożenia zdrowia lub życia w czasie lotu:

Lądowanie awaryjne

Awaryjne lądowanie na wodzie, prędkość 1000km/h. Brak emocji. Wszyscy są spokojni, jak indyjskie krowy.

Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że te wszystkie procedury bezpieczeństwa będą dotyczyć mnie osobiście. Zawsze traktowałem to na zasadzie stricte formalnych wymogów. Załoga samolotu przed każdym startem zobligowana jest do przedstawienia pasażerom wszystkich możliwych ewentualności mogących zaistnieć w trakcie lotu, jednak prawdopodobieństwo ich wystąpienia jest na tyle niskie, że można je najzwyczajniej olać. Nikt przecież nie chciałby słyszeć za każdym razem gdy wsiada do windy instrukcji zachowania się w razie gdy winda zatrzyma się między piętrami, albo zacznie spadać. Chcąc, nie chcąc stałem się jednak bohaterem wyżej wymienionej broszury. Pilot poinformował o konieczności natychmiastowego lądowania na najbliższym lotnisku i przedstawił kolejne kroki do wykonania, samemu w tym samym czasie zaczynając gwałtownie obniżać lot. Jako pierwsze, kazano nam zacisnąć pasy bezpieczeństwa do maksymalnego oporu. Gdy poczułem się już jak w za małych o dwa numery spodniach, usłyszałem następny komunikat:
– Może zaistnieć możliwość bezzwłocznego opuszczenia pokładu, dlatego prosimy o zdjęcie butów, zlokalizowanie najbliższych wyjść awaryjnych i na określony znak udanie się w ich kierunku zostawiając na miejscu wszystkie bagaże.
Nie miałem wtedy bladego pojęcia dlaczego mamy zdejmować buty. Wszystkie moje myśli stały się w tym momencie czarno-białe, a sam skupiłem się na rozwoju wydarzeń, który przypominał w coraz większym stopniu scenariusz marnego filmu katastroficznego. Wciąż w niepokojącym tempie obniżaliśmy wysokość nie mając żadnych informacji na temat bezpośredniej przyczyny awarii. Każda modulacja w zawodzącym ryku silnika wzbudzała dodatkowy niepokój, a w chwili gdy załoga zakomunikowała o konieczności przyjęcia pół embrionalnej pozycji (jak na powyższym obrazku), na pokładzie wybuchła panika. Przerażone krzyki zaczęły mieszać się z płaczem. Zabrakło tylko teatralnych gestów ludzi łamiących w beztroski sposób procedury bezpieczeństwa – czymże jest łamanie procedur bezpieczeństwa w obliczu katastrofy – wykrzykujących do słuchawek swoich telefonów patetyczne słowa pożegnania ze światem. Kolejne kilkadziesiąt sekund ciągnęło się w nieskończoność aż w momencie, gdy wszyscy oczekiwali najgorszego, koła samolotu … dotknęły ziemi. Maszyna powoli zaczęła wytracać szybkość, a ja wyjrzałem za okno. Tego widoku nie zapomnę nigdy. Migoczące morze czerwono-niebieskich sygnałów karetek pogotowia i straży pożarnych zalało większą część płyty lotniska. Wszystkie ekipy w pełnej gotowości do przystąpienia do akcji ratowniczej ruszyły w naszym kierunku. Przeżyliśmy.

Można by pomyśleć, że po takim incydencie naturalną reakcją jest obiecanie sobie, że już nigdy nie wsiądzie się do samolotu. W moim wypadku odniosło to odwrotny skutek. Dzisiaj nie wspominam tego w kategoriach spełnienia czarnych koszmarów, nie budzę się w środku nocy zlany zimnym potem na myśl o spazmach pasażerów oczekujących najgorszego. Z perspektywy czasu traktuję to jak przygodę, jak jedno z wielu podróżniczych wspomnień. Nie jest to jednak bynajmniej nacechowane negatywnymi odczuciami, pełni raczej rolę ciekawostki, o której z dystansu kilku lat miło się opowiada. Jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi, wyciągnąłem z tej historii bardzo ważną lekcję. Dopiero w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia (abstrahując od tego jak bardzo realne jest to zagrożenie) człowiek zdaje sobie sprawę z tego jak kruche jest ludzkie istnienie. Świadomość tego pomaga w uhierarchizowaniu życiowych priorytetów, ponadto sprawia, że docenia się każdą chwilę i nie odkłada marzeń na później, tylko konsekwentnie robi się wszystko, by je sukcesywnie realizować.
Od tego momentu spędziłem w samolotach dziesiątki godzin próbując zaspokoić wciąż rosnący głód odkrywania nowych miejsc, kultur i ludzi. Przecierając nowe szlaki spełniam swoje kolejne małe marzenia, do czego i Was zachęcam.