Ostatni wypalony papieros z paczki przywrócił wspomnienia sprzed kilku lat, kiedy to nerwowo przydeptując w połowie skończony niedopałek stałem zbity z tropu w morderczym upale, otoczony wianuszkiem przekrzykujących się mężczyzn. Był to prowincjonalny dworzec autobusowy na przedmieściach stolicy Azerbejdżanu, Baku. Od dobrych 50 minut bezskutecznie staraliśmy się o znalezienie autobusu, który zabrałby nas bliżej granicy z Gruzją, gdyż następny nocleg planowaliśmy dopiero w okolicach Tbilisi, ponad 500 kilometrów dalej. Z tego co udało nam się dowiedzieć (po części po rosyjsku, trochę na migi, wtrącając polskie słówka z rosyjskim akcentem i pokazując sobie liczby na ekranikach telefonów komórkowych) ostatni tego dnia autobus do Balakan, przygranicznej miejscowości, odjechał już o 8 rano, inni twierdzili natomiast, że to połączenie zostało już całkowicie zlikwidowane.

– Z Polski? Jesteście piłkarzami? – spytał wyraźnie zaintrygowany kierowca jednej z marszrutek w odpowiedzi na pytanie o nasze pochodzenie, po czym z trudem wygramolił się ze swojego pojazdu. Jego pytanie nie było całkowicie pozbawione sensu. Stadion Tofiqa Bəhramova w Baku wypełnił się poprzedniego dnia po brzegi, kiedy to lokalna drużyna Chazar Lenkaran, wobec której stawiano olbrzymie oczekiwania zawojowania piłkarskiej Europy (o czym świadczył również ogromny baner wywieszony na stadionie z buńczucznym hasłem: „Europe – we are coming!”), finansowana przez nie szczędzących grosza sponsorów zbijających kapitał na sprzedaży ropy naftowej, zmierzyła się z pierwszą przeszkodą na swojej drodze – Lechem Poznań. Miał być to dla gospodarzy spacerek, rozgrzewka przed prawdziwymi emocjami w kolejnych rundach. Trzy do zera – usiłowali pokazywać na palcach spotykani przed meczem podekscytowani miejscowi kibice.

Kilkudziesięciu gości z Polski przywitano festiwalem gwizdów i głośnego buczenia. Dzicz i totalny chaos – te słowa najlepiej oddają atmosferę tamtego spotkania. Trudno mówić tu nawet o jakimkolwiek zorganizowanym dopingu. Gromkie okrzyki „Chazar! Chazar!” spontanicznie wszczynane przez kilkunastoosobowe grupki natychmiast podchwytywane były przez żywiołowo reagującą resztę stadionu. Nieokiełznany, szalony tłum błyskawicznie zagłuszał jakiekolwiek próby dopingu w naszym wykonaniu przeraźliwym buczeniem i jeszcze głośniejszym „Chazar!”. Gdy na początku drugiej połowy padła bramka dla Lecha, na stadionie zapanowała konsternacja, poprzedzona kolejną porcją gwizdów pod naszym adresem. Widząc wyraźnie rozjuszonych kibiców pokusiliśmy się o małą prowokację. Znajdując się w bądź co bądź muzułmańskim kraju, zdjęliśmy koszulki obnażając swoje torsy, co na miejscowych podziałało jak płachta na byka. W naszą stronę zaczęło lecieć wszystko, co kibice znaleźli pod ręką: kubki z napojami, monety, nawet chorągiewki z flagą Azerbejdżanu! Przed publicznym linczem próbowali ochronić nas mocno zdezorientowani azerbejdżańscy żołnierze, otaczając nasz mały sektor szczelnym kordonem. Mimo, że końca spotkania dało się odczuć napięcie i olbrzymią presję wywieraną przez autochtonów, wynik nie uległ zmianie. Mecz zakończył się wynikiem 0-1, a w oczach naszego chwilowego przewodnika malowało się niekłamane zaniepokojenie. Stanowczo odradzał nam jakichkolwiek spacerów po mieście, jednoznacznie sugerując powrót do hotelu.

– To przyjechaliście tutaj specjalnie na mecz? – Nie mógł uwierzyć nowo poznany Azerbejdżanin, po czym teatralnym gestem przywołał zgromadzonych na placu autobusowym kolegów. Ubrany był jak większość tutejszych mężczyzn, w koszulę z krótkim rękawem i długie, wyprasowane w kant spodnie. Lejący się z nieba żar i temperatura sięgająca 38 stopni Celsjusza w cieniu zdawały się mu w ogóle nie przeszkadzać. Wokół nas zaczęło robić się tłoczno. W mgnienia oku staliśmy się celem publicznej dyskusji z której rozumieliśmy tylko pojedyncze słowa: futbol, Polsza, fanati.

– Balakan? – niepewnie zagailiśmy kolejną osobę, która mogła być równie dobrze kierowcą, jak i pasażerem. Tak poznaliśmy Ramila. Szczęśliwy traf chciał, że wybierał się akurat w tamtą stronę i zaoferował nam podwózkę. Tym sposobem pięć minut później siedzieliśmy już w zaparkowanej koło dworca kilkunastoletniej Ładzie, w której rolę tylnych pasów bezpieczeństwa spełniał… naprędce zamontowany sznurek. Produkt radzieckiej myśli technicznej nie pozwolił na choć odrobinę nudy i już na pierwszym wzgórzu, zaledwie 20 km od Baku zanotowaliśmy pierwszy postój, by dać odpocząć przegrzanemu silnikowi.

– A woda u Was jest? – spytał Ramil. Niewiele się zastanawiając odstąpiliśmy kierowcy resztkę zachowanej na czarną godzinę wody. Najwyraźniej nawet przyzwyczajonym do upałów miejscowym skwar dawał się we znaki. Ku naszemu zdziwieniu Ramil wziął butelkę i z niewzruszoną miną zaczął… polewać nią silnik.

Po wielu godzinach ciężkiej jazdy z cyklicznie wymuszonymi przerwami, strudzeni i oblepieni pyłem zmieszanym z potem dotarliśmy w końcu w późnych godzinach wieczornych do Sheki. To stąd pochodził Ramil. Człowiek na tyle gościnny i serdeczny, że udostępnił nam nocleg poprzedzony wspólną biesiadą. Szaszłyki z baraniego mięsa, wściekle słodka herbata, zastąpiona później samogonem i kolejnym samogonem. Wtedy dowiedzieliśmy się, że nasz gospodarz pracuje w… policji. Na co dzień jest detektywem w Baku, a w rodzinne strony wraca raz na jakiś czas, żeby odwiedzić matkę. Stwierdził, że mieliśmy szczęście, że z nim jechaliśmy, inaczej trudno byłoby nam przedostać się w te strony. Po wypiciu kilku „głębszych”, o godzinie 3. nad ranem Ramil poinformował, że musi iść spać, bo za trzy godzinny wstaje i… rusza w drogę powrotną do Baku. Specjalnie nawet nie ukrywał swojego nieważkiego stanu, widać akceptacja do jazdy na „podwójnym gazie” jest w Azerbejdżanie jeszcze większa, niż w Polsce.

Do Balakan, przygranicznej miejscowości azerbejdżańsko-gruzińskiej zabrał nas pierwszy historii model autokaru Mercedesa O302. Warto zaznaczyć, że produkcja tych pojazdów zakończyła się w… 1974 roku, więc chociażby sam przebieg tego wehikułu działa na wyobraźnię. O dziwo jednak całkiem sprawnie pokonywał kolejne kilometry od czasu do czasu zatrzymując się, żeby przepuścić wolno spacerujące drogą stada krów. To chyba taki wołowy odpowiednik szczęśliwych kur z wolnego wybiegu.

Tuż przed granicą z Gruzją nerwowe poruszenie. Kobiety znajdujące się z przodu pojazdu, ubrane w zdecydowanie za duże czarne suknie i chusty zaczęły rozglądać się wokół i szeptać coś do siebie. Jedna sięgnęła do olbrzymiej plastikowej torby i rozpoczęła gorączkowe poszukiwania. Czyżby zamierzały się zdetonować? Na granicy? W wypełnionym może zaledwie w połowie autobusie? Jaki miałoby to cel? Kolejne pytania przychodziły do głowy w tempie pocisków wystrzeliwanych z karabinu AK-47 dzierżonego przez żołnierza przy przejściu granicznym. Z sekundy na sekundę napięcie rosło, a my, siedzący w ostatnim rzędzie w autobusie czuliśmy się jak statyści na planie niskobudżetowego filmu sensacyjnego. Wreszcie, doczekawszy ustalonego znaku, zaczęło się. Z plastikowych toreb bohaterki tej sceny wyciągnęły paczki papierosów sklejone taśmą klejącą w długie pasy, po czym przystąpiły do wzajemnego oblepiania swoich ciał. Gdyby papierosy zastąpić rzeczywistą amunicją, wyglądałyby jak Rambo obwieszony taśmami nabojów przez słynną sceną, w której przekręcił licznik zabitych. Nim autobus zatrzymał się przed samym przejściem (należało je pokonać na piechotę) wszystkie miały już na sobie za duże suknie, z ogromnym luzem przykrywające wszystko, co chowały pod spodem. Przemyt papierosów miał sens, gdyż w Gruzji ich ceny były horrendalnie wysokie w porównaniu do relacji Azerbejdżańskich (kosztowały średnio dwa razy więcej, w przeliczeniu nawet 3 złote za paczkę). Nie wierzę natomiast, żeby celnicy nie byli przekupieni, bo przepuszczono je bez mrugnięcia okiem.

Gdy nadeszła moja kolej, podszedłem do okienka podając swój paszport. Funkcjonariusz z groźną miną przesunął wzrok z dokumentu na twarz, porównując fotografię ze stanem faktycznym. Po chwili spojrzał z powrotem na paszport.

– Aaa, Wy z Polszy! Zbigniew Cybulski, Czetyrie tankista i sobaka. Moje ljubime filmy! Dawaj, dawaj!

Wyraźna sympatia celnika do Polski wychowanego na filmach epoki PRL sprawiła, że dwie minuty później mogłem odetchnąć gruzińskim powietrzem.