Japonia w oczach Europejczyka jawi się jako inna planeta, wynaturzony twór i produkt uboczny ewolucji. Zagadkowe miejsce, gdzie najnowsza technologia i różnorakie dziwactwa spotykają się na skraju codziennych czynności, takich jak chociażby korzystanie z ubikacji, konfundując nawet najbardziej zagorzałych podróżników. To przy oglądaniu fragmentów japońskich teleturniejów na Youtube niejednokrotnie mamy wrażenie, że dotarliśmy do „końca” internetu. Co jest z nią nie tak? Co się stało, że aż tak różni się od reszty świata, pozostając przy tym jednym z najbardziej zaawansowanych technologicznie krajów?
O Japonii marzyłem właściwie od dziecka. Przeczytałem na jej temat wiele książek, dlatego byłem świadom wielu czyhających „pułapek”. Czy faktycznie w Japonii można kupić używaną bieliznę z automatu? Jak w oczach Japończyka wygląda typowy gajdzin? Dlaczego kuwetki przy bramkach na lotnisku zakrywane są od góry tak, by ukryć ich zawartość? Dlaczego japońskie restauracje dominują inne kraje pod względem liczby restauracji wyróżnionych gwiazdką Michelin? Przez niespełna dwa tygodnie pobytu zadałem sobie dziesiątki podobnych pytań. Na wiele z nich znałem odpowiedzi, ale oczekiwałem potwierdzenia. Niektóre rzeczy wydają się po prostu na tyle absurdalne, że trzeba je zobaczyć na własne oczy, żeby uwierzyć (lub obalić mit). Jedno jest jednak pewne. Inność fascynuje, przez co Japonia uzależnia jak narkotyk. Ma w sobie coś urzekającego, co spowodowało, że myślałem o powrocie do niej jeszcze na lotnisku w Tokio, z nostalgią obserwując olbrzymiego dwupiętrowego Jumbo Jeta przygotowującego się do zabrania pasażerów do Europy.

Styl życia
Spacerując ulicami Tokio mam wrażenie, że biorę udział w wielkim pokazie mody. Przechodnie ubrani są w eleganckie, szyte na miary garnitury i stylowe garsonki. Dotyczy to zarówno będących w ciągłym biegu biznesmenów, zwanych salarymenami, ale również pracowników sklepów, czy nawet służb porządkowych. Wiele z nich wykonuje pożyteczne, aczkolwiek całkowicie niepotrzebne zawody. I tak mamy:

  • pokazywaczy drogi (wersja dla kierowców) – stoją na wyłączonym pasie jezdni i wskazują kierowcom pas, który powinni zająć
  • pokazywaczy drogi (wersja dla pieszych) – ich rola sprowadza się do przepraszania przechodniów za odbywający się remont chodnika i wskazywania 10-metrowego obejścia
Zadania te wykonywane są z pełnym profesjonalizmem, etos pracy nie pozwala na jakiekolwiek zaniedbania, czy lekceważenie wagi pełnionej funkcji.
Salarymeni to jednak specyficzna grupa społeczna szeroko rozumianych pracowników biurowych, zaślepiona w wyścigu za pieniądzem i sukcesem zawodowym. Nie rozstają się z garniturem, w którym nierzadko kładą się nawet do łóżka, jeśli w ogóle mają czas na sen, gdyż praca pochłania ich życie niemalże w stu procentach. Czas spędzony w pracy jest czasem świętym, salarymeni pracujący w olbrzymich korporacjach prześcigają się w spędzaniu dodatkowych i bezproduktywnych godzin przy firmowym biurku, byle tylko nie zostać posądzonym o niedostateczne wypełnianie służbowych obowiązków. Oznaczałoby to utratę honoru, dlatego najważniejsze jest zachowanie pozorów i wypruwanie sobie flaków na pokaz. W mit o docenianiu przez szefostwo pracowników ucinających sobie drzemkę na klawiaturze jestem skłonny jak najbardziej uwierzyć. Sprawą drugorzędną jest, czy zmęczenie wynika z przepracowania, czy ubiegło nocnych wojaży. Tradycją bowiem jest, że w tygodniu po pracy chodzi się na popijawy, najczęściej w firmowym gronie (to jest ten moment, w którym można poluźnić krawat o 2 centymetry), co najczęściej zwieńczane jest darciem mordy w klubie karaoke, wchłonięciem miski ramenu i zalaniem się w trupa. Wiele takich imprez w środku tygodnia kończy się nad ranem, dlatego nierzadką sytuacją w nocy jest widok skulonego gdzieś na ławce lub opartego o latarnię, nakrytego teczką lub laptopem salarymena pogrążonego w pijackim letargu. Powrót do domu o trzeciej nad ranem mija się z celem, gdy ma się do pokonania 100 kilometrów, a pociągi już nie kursują. To głównie z myślą o nich powstały mityczne hotele kapsułkowe. Mówi się o nich, że powstają dlatego, że w Japonii jest mało miejsca. Ponoć po wejściu do takiej „kapsułki” człowiek czuje się jak w trumnie, budzi się w nim ukryta klaustrofobia i nie może normalnie oddychać. Nic z tego nie jest prawdą. Takie hotele to odpowiedź rynku na specyficzny typ klienta pracującego wiele kilometrów od domu, szukającego taniego i wygodnego noclegu. Dlaczego więc nie są to normalne pokoje, jak na całym świecie? Japończycy bardzo cenią sobie prywatność, co widać na każdym kroku. Siatki z zakupami zaklejane są od góry taśmą, aby ukryć ich zawartość. To samo dotyczy kontroli przy bramkach na lotnisku. Wszystkie wyciągnięte na taśmę przedmioty zakrywane są kuwetkami chroniąc je przed wścibskim spojrzeniem współpasażerów.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Japonia to najbezpieczniejszy kraj, w jakim miałem okazję przebywać. Przestępczość de facto nie istnieje, można śmiało spacerować uliczką w środku nocy bez obawy o przykre konsekwencje. Japończycy to dumny naród, w którym kradzież, czy inne podobne wykroczenia urągają ich godności. Oczywiście, statystycznie się zdarzają, jednak na marginalną skalę. W związku z tym dochodzi do kuriozalnych z europejskiej perspektywy zachowań. Ludzie potrafią rezerwować sobie miejsca w Starbucksie … iPadem, samemu w tym samym czasie składając zamówienie.

Zakupy i obsługa klienta
Pierwsza styczność z japońską obsługą klienta zaskakuje. Profesjonalizm w podejściu do klienta stoi na zdumiewająco wysokim poziomie.

Stoję w kolejce do kasy w Seven Eleven (odpowiedniku Żabki), jako jeden z tysiąca klientów tego dnia. Nie opanowałem jeszcze rozmiarów i tekstury japońskiego bilonu, dlatego chwilę trwa, zanim wysupłuję potrzebną kwotę. W tym samym czasie miła ekspedientka kilkukrotnie kłania się, pakuje do torby moje wielkie zakupy w postaci puszki alkoholowego drinka marki Strong i z niewymuszonym uśmiechem podaje mi oburącz siatkę dziękując za złożoną wizytę. Czy byłoby to możliwe w Polsce? W kraju, w którym wiele osób w tej branży sprawia wrażenie pracujących za karę?
Typowa japońska sieciówka w centrum handlowym. Postanowiłem przymierzyć buty. W sklepie mały popłoch. – To są w ogóle tak duże rozmiary? – zdaję się wyczytać z mimiki sprzedawcy. Europejskiego systemu wielkości szukać na próżno, jednak obsługujący mnie Japończyk prosi, żebym usiadł, samemu biegnąc do komputera. Na zafrasowanej twarzy szybko pojawia się uśmiech, gdy okazuje się, że szukany rozmiar jest na stanie. Pasują jak ulał, więc biorę. Od tego momentu asystent nie odstępuje ode mnie na krok. Spodobała mi się koszula. Nie zdążyłem nawet poprosić, gdy wokół mojej szyi zacisnęła się miarka i już chwilę później gestem zostałem zaproszony do przymierzalni. Popełniłem w tym momencie straszliwe faux pas. Wparowałem do kabiny w butach. W butach! W kraju, gdzie buty zdejmuje się przed wejściem do domu, hotelu, restauracji i wielu innych budynków. Moment zdjęcia butów można zazwyczaj rozpoznać, gdy trzeba pokonać choć jeden stopień. Mnie zmyliło, że kabina nie stała na żadnym podwyższeniu. Poczułem się jak prezydent w delegacji. Przez chwilę miałem wrażenie, że gdybym zrobił kupę na dywan, wywołało by to podobny efekt. Całe szczęście jako nieokrzesany gajdzin miałem taryfę ulgową. Od gajdzina nie można wymagać zbyt wiele, dlatego z zakłopotanym uśmiechem zostałem poproszony o skorygowanie niewinnej gafy.
Obcokrajowcy są darzeni w Japonii sporą sympatią, jednak trudno nie oprzeć się wrażeniu, że fakt nieznajomości podstawowych japońskich konwenansów czyni ich kimś na pół dzikim. Kimś, z kim można sobie zrobić zdjęcie lub wymienić kilka zdań, żeby poćwiczyć angielski (w opinii Japończyków wszyscy obcokrajowcy znają angielski na poziomie natywnym), jednak w gruncie rzeczy lepiej podchodzić z rezerwą. Taka opinia pokutuje głównie w starszej części społeczeństwa, w przeciwieństwie do młodszego pokolenia, które jest zafascynowane Światem Zachodu i ciekawe kontaktu z jego przedstawicielami. W moim odczuciu ta niewidzialna bariera tworzona jest przez samych Japończyków świadomych swojej kulturowej odmienności.
Płacę kartą. Pomijam fakt nienaturalnie dużego ukłonu ze strony sprzedawcy. Gdybym chciał o tym pisać za każdym razem, opis sprowadziłby się do wspomnienia tego faktu w co drugim zdaniu. Po raz kolejny uderza mnie niesamowita dbałość o szczegóły. Jestem świadkiem małej ceremonii. Plastik ląduje na specjalnie przygotowanej do tego srebrnej tacce, która z namaszczeniem przenoszona jest w okolice terminala, skąd dopiero karta przenoszona jest do urządzenia. Następuje transakcja. Gdy po chwili widzę zmieszaną minę i cmokanie z zakłopotania, już wiem co się święci. Płatność została odrzucona, za co zostaję dwukrotnie przeproszony. Druga próba również okazuje się bezskuteczna, a wyraźnie zmieszany głos informuje mnie, że terminal został uszkodzony i mogę zapłacić tylko gotówką. Jakimś cudem udało mi się wyskrobać wymaganą kwotę. Zostaję odprowadzony do drzwi sklepu, a sprzedawca nie ustaje w ukłonach podziękowania do momentu, gdy straci mnie z pola widzenia. Jakiś czas później doznałem olśnienia. Powód „awarii” terminala był bardziej prozaiczny. Nie miałem środków na koncie.
Tokio
Ogromna i kosmopolityczna aglomeracja z początku przytłacza, jednak ile razy wychodzę z metra na powierzchnię mam wrażenie, że znajduję się w innym mieście, z diametralnie różną architekturą, tempem życia, a nawet pełnioną funkcją. Gdy mam ochotę zobaczyć Tokio znane z filmów i pocztówek, wysiadam na Shibuyi. To tu znajduje najsłynniejsze i najbardziej uczęszczane skrzyżowanie na świecie. W czasie zielonego światła ludzie przechodzą przez ulicę w każdą stroną, również (a raczej przede wszystkim) na ukos. Wystarczy jednak krótki spacer, powłóczenie się bez celu w losowo wybranym kierunku, odbicie w boczną uliczkę i przenoszę się do innego świata. Ulice są spokojne, a czas płynie jakoś wolniej. Spora część samochodów wyposażona jest w silniki elektryczne, co powoduje, że jest po prostu cicho. Coś, na co zwraca się od razu uwagę to wszechobecne automaty z napojami. Stoją dosłownie co kilkadziesiąt metrów i oferują pełen asortyment napojów, zimnych i ciepłych. Co ciekawe, zawsze działają i zawsze mają jak wydać resztę. Mnie najbardziej przypadła do gustu zielona herbata. Bez cukru, udziwnień, sztucznych słodzików, ulepszaczy i innych konserwantów. Aż dziwne, że niedostępna w Polsce. Może wolimy słodsze napoje?

Transport
– Mamo, mamo, chyba jestem w ciąży.
– Co? Jak? Z kim?
– Nie wiem, nie mogę się odwrócić.

Transport publiczny w Japonii należy do najbardziej zatłoczonych na świecie. Problemem jednak nie jest logistyczne rozładowanie nieprzebranych tłumów zmierzających w każdym możliwym kierunku, lecz zjawisko wydawać by się mogło marginalne. Froteryzm. Typowy „ocieracz” wykorzystuje w szczególności godziny szczytu i niczym nie wyróżnia się z tłumu, gdyż jak zdecydowana większość ludzi ubrany jest w garnitur. Zachowuje kamienną twarz przez cały czas trwania „akcji”, a jego ofiara najczęściej ze wstydu nie chce wszczynać alarmu. Problem jest na tyle poważny, że w każdym metrze wydzielono specjalne wagoniki, z których w czasie godzin szczytu mogą korzystać tylko kobiety.

Abstrahując od tego problemu społecznego transport publiczny po prostu działa. Wszystko funkcjonuje jak w szwajcarskim zegarku, pociągi odjeżdżają z dokładnością do kilku sekund, a drzwi otwierają się zawsze w wyznaczonym miejscu na peronie. Dzięki temu można z wyprzedzeniem ustawić się w kolejce do konkretnego wejścia, co minimalizuje tłok i zamieszanie. W mieście, którego aglomerację zamieszkuje tyle ludzi, ile w całej Polsce problem komunikacji został rozwiązany perfekcyjnie. Dodatkowo aby odstresować podróżnych jadących do pracy, z peronowych głośników odtwarzane są … śpiewy ptaków. Tokijskie metro działa na tyle sprawnie, że korzystają z niego również ci, których stać by było na własne auto. Cztery kółka są bardziej kulą u nogi, niż jakimkolwiek wyznacznikiem statusu społecznego. Dotarcie z punktu A do punktu B w wielu przypadkach jest szybsze przy wykorzystaniu transportu publicznego, niż samochodu. Dotyczy to właściwie całej Japonii.
Kuchnia
Na ten temat mógłbym napisać osobny tekst. Kuchnia może z pewnością być jedynym pretekstem, dla którego warto wybrać się do Japonii. W wydaniu japońskim, gdzie dba się o każdy najdrobniejszy szczegół w przygotowaniu, o idealną kompozycję smaków i jakość produktów, przygotowywanie posiłków podnoszone jest do rangi sztuki. Nie mam bynajmniej na myśli luksusowych restauracji z białymi obrusami, tylko zwykłe lokale, w których na co dzień stołują się miejscowi. To w Japonii wyróżniono i zdefiniowano piąty smak rozpoznawalny przez człowieka. Każdy rozpozna, że cukierek jest słodki, ryba słona, herbata gorzka, a cytryna kwaśna. Jak jednak określić smak aromatycznego bulionu, orzechów, albo dojrzałych pomidorów? To właśnie umami, czyli głęboki, smakowity. Pozostawia wrażenie tłustości na języku i dodaje smaku potrawom. Jego bazą jest glutaminian sodu, znany też jako E621, co przez wiele lat było przedmiotem wielu sporów i kontrowersji na temat jego potencjalnej szkodliwości. Wszystkie składniki będące wzmacniaczami smaku i mające „E” w nazwie kojarzą się wyłącznie pejoratywnie. Wyniki badań nie stwierdziły jednak negatywnego wpływu na zdrowie. Glutaminian sodu występuje również w naturze, między innymi w mleku matki, ale też w parmezanie, wołowinie, czy wspomnianych pomidorach. To dlatego niektóre kompozycje smakowe wydają się bardziej naturalne, niż inne. Być może świadomość istnienia tego smaku i umiejętność wykorzystania jego właściwości jest jednym z sekretów sukcesu kulinarnego?
Sushi jest całkiem popularne, jednak utożsamianie z nim całej japońskiej kuchni byłoby sporym uproszczeniem. Łatwa dostępność do świeżych ryb powoduje jednak, że koncepcja knajp serwujących sushi jest diametralnie różna od tych w Polsce. Bliżej im z pewnością do barów mlecznych, niż do ekskluzywnych restauracji, w których wysoka cena niekoniecznie może iść w parze z jakością. Bezpośredni dostęp do oceanu gwarantuje, że niezależnie od wybranego baru sushi jakość produktów nie spada poniżej akceptowalnego poziomu. Ryby po prostu nie są mrożone.
Najpopularniejszym fast foodem pozostaje chyba jednak ramen – pełen aromatów wywar zbliżony smakowo do rosołu, z makaronem, kawałkami mięsa i warzywami (mam problem z jednoznaczną identyfikacją tego smaku, ale z pewnością jest bogaty w umami!). Nie istnieje na niego jeden przepis. W zależności od regionu i preferencji modyfikuje się bazę zupy, rodzaj i stopień ugotowania makaronu, a także dodatki. Spożywa się go na śniadanie, obiad i kolację. Rameniarnie charakteryzują się najczęściej długim barem, wzdłuż którego zasiadają klienci mając dzięki temu bezpośredni kontakt z kucharzem i podgląd na proces przygotowania potrawy. Często zdarza się nawet, że przed barem znajduje się automat, w którym zamawiamy żądany wariant potrawy, a przy ladzie wręczamy tylko otrzymany kupon. Dzięki temu kucharz nie ma styczności z pieniędzmi. W Japonii nie daje się napiwków.

EDIT: niestety Youtube zablokował audio w filmie. Pełną wersję możesz jednak obejrzeć na Vimeo: https://vimeo.com/210136849.