Widziałem ślimaka pełznącego po krawędzi brzytwy. To mój sen. Mój koszmar. Brnie, pełźnie po krawędzi piekielnie ostrej brzytwy. I nie ginie…
 
Odruchowo próbuję zatkać uszy nie mogąc znieść olbrzymiego grzmotu. Czuję, że tracę słuch. Przeraźliwy pisk w uszach całkowicie mnie otumania i obezwładnia. Eksplozja musiała nastąpić zaledwie kilkanaście metrów obok. Pamiętam tę scenę jak przez mgłę i nawet wytężając umysł przed oczami stają mi tylko pojedyncze slajdy. Na jednym z nich leżę oparty o skałę. Moje ciało oblepione jest piaskiem i zaschniętą krwią. Rękaw mojej koszulki przybrał ciemnobrunatną barwę. Obserwuję otaczający mnie świat w zwolnionym tempie będąc przy tym biernym jego uczestnikiem. Ktoś szarpie mnie za ramię, a ja z trudem obracam głowę i zamieram z przerażenia. Widzę żywą pochodnię. Człowiek wykrzywia usta w niemym krzyku i po chwili pada na ziemię zwijając się w konwulsjach. Ostra woń palonej benzyny połączona z fetorem płonącego ciała sprawia, że żołądek podchodzi mi do gardła. Tłumiąc odruch wymiotny próbuję odsunąć się od źródła ognia, jednak jest ono zbyt intensywne, a przede wszystkim zbyt bliskie, aby się to udało. Płomień w oka mgnieniu zajmuje moje rzeczy, a spowodowana nim potworna temperatura sprawia, że nie mogę nabrać tchu. Nad głową z ogromnym łoskotem przelatuje helikopter, a ja mam w uszach cichnące takty przeboju Doorsów The End. Tracę przytomność…
Jest czwarta rano, a ja trzęsę się z zimna. Budzę się zlany potem, a cichy szmer działającej w pokoju klimatyzacji wychłodził pomieszczenie do maksimum 16 stopni. Do teraz mam w nozdrzach zapach napalmu. Wietnamskie sny okazują się bardziej realistyczne, niż mogłem tego oczekiwać.
Rano czuję się już lepiej. Pomimo wczesnej godziny przedpołudniowej termometr wskazuje już grubo ponad 30 kresek. Z lekką ekscytacją wyczekuję specjałów, jakie ma do zaoferowania wietnamska kuchnia. Wychodzę z hotelu i ląduję w środku ula. Ulica tętni życiem. Setki skuterków przemieszczających się we wszystkie strony mijają się dosłownie na centymetry. Przy drodze dostrzegam porozbijane mobilne punkty gastronomiczne i bazary z żywnością. Są wszędzie. Na chodniku, przejściu dla pieszych, pod ścianami budynków, nawet na jezdni sprytnie osłonięte od przejeżdżających tuż obok pojazdów. Nie mogę wyjść z podziwu jak wiele ludzi, towarów i miejsc do siedzenia potrafi zmieścić się i jest mądrze zagospodarowanych na tak małym obszarze. Każdy metr kwadratowy chodnika jest wykorzystany w stu procentach. Przeciskam się między straganem, a rozpalonym wokiem i siadam przy stoliku przed okoliczną knajpką mając widok na całą ulicę jak na dłoni. Na pierwszy ogień lądują sajgonki. Są rzeczy, które spróbować po prostu trzeba, tak jak golonkę w Bawarii, czy musakę w Atenach. Będąc w Sajgonie, (de facto właściwa nazwa miasta to Ho Chi Minh, ale nikt jej nie używa) czuję się wręcz zobligowany do spróbowania tej przystawki. Po krótkiej chwili danie ląduje na moim talerzu, a z moich ust wydobywa się niezgrabne wietnamskie „dziękuję”. Kelnerka docenia ten gest, uśmiechając się serdecznie i przynosząc dwie miseczki z sosem sojowym i chilli, w których wkrótce maczam kolejne kawałki potrawy napawając się mijającą chwilą. Nie będę się silił na patetyczne porównania. Są chrupiące z wierzchu i delikatne w środku, po prostu pyszne. W oczekiwaniu na kolejne danie obserwuję pozornie chaotyczny ruch uliczny, mając jednoczesne wrażenie, że paradoksalnie wszystko jest doskonale uporządkowane i w dziwny sposób ze sobą harmonizuje. Nie słychać prawie żadnych klaksonów, chmary skuterków przenikają przez skrzyżowanie niczym ławica ryb opływając jakoś napływające z przeciwnych stron pojazdy. W pierwszej chwili ma się wrażenie, że lada chwila będzie się świadkiem jakiegoś wypadku, jednak do żadnej kolizji nie dochodzi. Skuterki jeżdżą na tyle wolno, że każdy jest w stanie w ostatniej chwili skorygować swoją trasę unikając zderzenia. Wietnamczycy przewożą na nich dosłownie wszystko. Całe rodziny obwieszone siatkami z zakupami, mąż za kierownicą, żona tuż za nim trzymając w jednej ręce dziecko, a w drugiej torbę, a za nią jeszcze jeden syn, kurczowo trzymając się sukni swojej matki.
Z zamyślenia budzi mnie odgłos kładzionej tacki. Parująca miska ląduje tuż przed moją twarzą, a kelnerka podaje mi obiema rękami wilgotny ręczniczek zapakowany w plastikowe opakowanie wypełnione od środka powietrzem. Cichy huk pękającej torebki pozwala mi wydobyć ręcznik, którym przecieram twarz i zabieram się do konsumpcji. Jem legendarną zupę Pho, narodowe danie Wietnamu, czyli pikantny bulion wypełniony makaronem ryżowym, smażonymi warzywami i innymi zależnymi od wybranego wariantu składnikami. Mój wybór padł na kraba i krewetki. Taką zupę mógłbym jeść zawsze. Głęboka w smaku, z wyrazistymi dodatkami i charakterystycznym zapachem świeżej kolendry, kojarzącym mi się z Azją i Orientem. Ręcznik przydaje mi się ponownie szybciej, niż się tego spodziewałem. Wysoka temperatura spotęgowana szybkim wchłonięciem gorącej i pikantnej zupy powoduje, że moja twarz znów zlana jest potem. Na ulicy tymczasem rozpętała się ulewa. Niczym niezapowiedziana sprawia, że w ciągu kilku minut ulica wygląda tak, jak by ktoś na nią wiadrami wylewał wodę. Miejscowi pozostają niewzruszeni. W naprędce naciągniętych półprzezroczystych pelerynach w najlepsze zasuwają skuterkami przecinając rosnące połacie wody.
Na deser zamawiam mrożoną kawę. Podają ją tutaj w bardzo specyficzny sposób. Do wysokiej szklanki wypełnionej pokruszonym lodem wlewane jest słodkie, skondensowane mleko, uzupełnione od góry gęstą, gorzką kawą. Smolista ciecz powoli opływa zmrożone kostki lodu i przenika wgłąb mleka mozolnie żłobiąc drogę do dna szklanki. Obserwuję ten powolny proces i czuję, że w podobny sposób Wietnam przenika do mojego umysłu. Zakochałem się w tutejszej kuchni i chcę tak jeść codziennie.
Deszcz przestaje padać równie szybko, jak zaczął. Słońce w błyskawicznym tempie osusza dopiero co zalane chodniki. Wtem przed moimi oczami pojawia się wyciągnięta dłoń. Na malutkiej platformie przypełza do mnie postać odbijając się rękoma od rozgrzanego asfaltu wprowadzając w ruch małe kółka. Jest półnaga, brudna i wyraźnie zaniedbana. Nie ma nóg. Na twarzy żebraka maluje się błagalne spojrzenie. W jednej chwili czuję się utożsamiony z całym światem Zachodu. Człowiek, którego widzę przed sobą prawdopodobnie stracił kończyny w wyniku miny pułapki zastawionej przez Amerykanów, bądź partyzanckie siły Wietkongu, a ja podniecam się czymś tak prozaicznym jak jedzenie, spisując w myślach kretyńskie wypociny na temat jakiejś durnej zupki. Odbiera mi mowę. Nie jestem w stanie wyszukać nawet żadnych drobnych i skonfundowany odwracam wzrok w innym kierunku. Do końca dnia włóczę się bez celu po okolicznych uliczkach, ignorując zaczepki kierowców oferujących podwózkę. Nie robi na mnie wrażenia kolonialna architektura budynków centrum, nowoczesny wieżowiec, ze szczytu którego rozciąga się wspaniały widok na magmę sajgońskich budynków, ani zbudowana jeszcze przez Francuzów katedra Notre Dame.
Sajgon. Cholera. Wciąż tylko Sajgon.